Konklawe, Chrobry i tęczowa flaga
Mało znany poza Krakowem kardynał-filozof został papieżem. To wydarzenie wpłynęło na losy Polski i świata. W świecie nieustannych zmian dwa tysiące lat ciągłości jest czymś unikalnym. Z jednej strony najmniejsze państwo świata, z drugiej strony największa liczba wiernych. Autorytet moralny i popkulturowy punkt odniesienia z ogromnymi zasięgami.

Wybór papieża to spektakularne wydarzenie jakby z innego porządku czasu. Dlatego budzi ciekawość nawet osób religijnie obojętnych. To więcej niż jakaś tam powtarzana co cztery lata olimpiada. Trudno jest konkurować o uwagę ze śmiercią papieża i konklawe. Choć niektórym politykom, którzy nie potrafią przeżyć godziny bez chwili autopromocji i strzelenia selfie, się to udało.
Tysiąc lat to też nieźle. Mimo że całe to świętowanie rocznicy koronacji Chrobrego robi wrażenie imprezy nieco sztucznej i organizowanej na chybcika ze względu na polityczne zapotrzebowanie. Skoro PiS zrobił swój marsz, rząd nie mógł być gorszy. Nie buduje to powagi państwa.
W pięknej historii o 1025 roku zapomina się o tym, że już trzynaście lat później Polskę zniszczył najazd czeskiego Brzetysława, obracając w ruinę młode państwo Piastów i doprowadzając niemal do jego upadku. Jedno pokolenie po Wiktorii Wiedeńskiej Polska Sasów stała się krajem szarpanym przez wojnę domową, po której terytorium swobodnie przemieszczały się wojska ościennych mocarstw. Cztery miesiące po słynnym przemówieniu szefa MSZ Józefa Becka: “Jest jedna tylko rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor” - Polska zniknęła z mapy, rozszarpana przez Hitlera i Stalina.
Warto mieć w tyle głowy te historyczne przestrogi, szczególnie gdy serwuje się nam tryumfalistyczną opowieść oderwaną od historycznych realiów.
Skryte momenty historycznego przełomu
Nie każdy pontyfikat, jak ten Wojtyły, okazuje się rewolucją. Są też wydarzenia pozornie nieznaczące, których wagi w danym momencie się nie dostrzega. Ale działają niczym zwrotnice historii: tor dziejów nieznacznie się odchyla. I z perspektywy czasu okazuje się, że właśnie ta rozmowa albo decyzja okazały się decydujące.
Przykład pierwszy z brzegu, skok przez płot do strajkującej Stoczni Gdańskiej Lecha Wałęsy. Może kto inny byłby liderem Solidarności i inaczej wyglądałaby historia tego ruchu i polskiej drogi do suwerenności? Odmowa Lorda Halifaxa w 1940 roku objęcia premierostwa Wielkiej Brytanii - dzięki temu z Hitlerem konfrontował się Winston Churchill a nie zwolennik polityki appeasementu.
Richard Nixon, który uparł się, wbrew politycznej logice, żeby prowadzić kampanię we wszystkich stanach, pomimo poważnego zapalenia kolana, którego nabawił się po przypadkowym uderzeniu o drzwi samochodu, na debatę z Kennedym dotarł osłabiony i zmęczony. Jego rywal wygrał świeżością i energią, której jego konkurentowi zabrakło. Pozostałe debaty były już bardziej wyrównane, ale do historii przeszła tylko ta pierwsza.
W Polsce, gdyby doszło do niespodzianki i wybory przegrałby Rafał Trzaskowski - wówczas dość jasne byłoby, że tym razem faktycznie przegrał je w Końskich. A oddanie tęczowej flagi Magdalenie Biejat urosłoby do rangi symbolu, który zmienił losy wyborów.
Czy to rzeczywiście możliwe, żeby nieprzesadnie emocjonująca debata miało aż takie znaczenie?
W wypadku Końskich nie chodzi o samą debatę, a procesy i myślowe skrypty, jakie uruchomiła: "Trzaskowski ukrywa swoje poglądy", "Trzaskowski boi się mówić co myśli", "kobieta go pokonała", które trafiają w słabe punkty nie tyle samego kandydata, co kampanii, która przyjęła założenie unikania trudnych wątków zaangażowań prezydenta Warszawy i wpisywania prezydenta Warszawy w odległe od jego emploi estetyczne i ideowe rejestry.
Gdy o kilka punktów procentowych rośnie poparcie jego koalicyjnych rywali, Trzaskowski musi zacząć zabezpieczać się przed odpływem najwierniejszego, wydawałoby się, elektoratu. Gdy okazuje się, że klasa średnia - osoby o liberalnych poglądach - według latarnika wyborczego, powinny głosować na Senyszyn czy Biejat, to oznacza, że coś jest nie tak z profilem ideowym partii, która rzekomo ma reprezentować ich interesy i przekonania.
Alternatywa dla licytacji na nacjonalizm
Szkoda, że Trzaskowski nie spróbował opowiedzieć historii, która jest doświadczeniem wielu z nas. Życia relatywnie komfortowych czasach, kiedy nagle okazuje się, że trzeba szykować się na wojnę - z nadzieją na to, żeby ostatecznie jej uniknąć. W takim momencie wiele spraw, które jeszcze niedawno wydawały się absolutnie kluczowe, trzeba przemyśleć na nowo, czasem poświęcić.
I nie ma w tym nic złego, że zmieniło się pogląd w tej czy innej sprawie skoro świat wokół nas niemal co tydzień dokonuje jakieś zasadniczej wolty. Jak powiedział John Maynard Keynes: “Gdy zmieniają się fakty, zmieniam opinię, a Pan?”
A jednocześnie można jasno zadeklarować, że Polski pod flagą biało-czerwoną bronić będą również żołnierze o orientacji homoseksualnej. Że bycie Polakiem nie jest w żaden sposób uwarunkowane etnicznością czy wyznaniem - że jest to wbrew polskiej tradycji i doświadczeniu. Odwołać się do nowoczesnego patriotyzmu bez próby licytowania się z prawicą na rzekomą twardość.
Dobrze wybrzmiało to przesłanie w exposé ministra spraw zagranicznych. Sikorski zdemolował nacjonalizm jako doktrynę politycznych impotentów, wskazał jak Unia Europejska i NATO budują polską siłę i dają możliwość oddziaływania a nie ograniczają suwerenność, jak chcieliby politycy PiS i Konfederacji. Samotność to przepis na klęskę, jak pokazały już wiele razy polskie tragiczne dzieje. To było przeciwieństwo sanacyjnej retoryki, której echa pobrzmiewają w radykalnych, ale pustych wezwaniach PiS, w oskarżeniach o poddawanie się niemieckiemu dyktatowi przez Tuska.
Kto wywróci wańkę-wstańkę?
Polska polityka ostatnich dwudziestu lat toczy się utartymi koleinami. Nawet gdy dochodzi do wydarzeń absolutnie dramatycznych, takich jak katastrofa smoleńska, czy - w zupełnie innym wymiarze - COVID, okazuje się, że “wszystko musiało się zmienić, żeby wszystko pozostało po staremu” (Di Lampedusa, “Lampart”). A polska polityka, jak wańka wstańka, wracała do poprzedniego equilibrium. Czy tym razem może być inaczej?
Czy przegrane wybory wywołają bunt w PiS? Czy dobry wynik kandydata Konfederacji może doprowadzić do przetasowania na prawicy? Jak koalicja przetrwa ewentualną porażkę i jak będzie próbować zatrzymać powrót PiS do władzy?
Na urząd prezydenta w Polsce dawno już nie startują liderzy, ale dublerzy. Kolejne z rzędu wybory budzą raczej znudzenie niż wielkie emocje. Może się jednak okazać, że przyszły prezydent stanie przed wyzwaniami, z którymi żaden jego poprzednik nie musiał się konfrontować: czy to zasadniczego kryzysu polskiej demokracji, czy wręcz zagrożenia polskiej suwerenności.
Najbliższe tygodnie mogą przynieść pozornie nieistotne, przegapione przez media lub zignorowane w kampanijnym zgiełku wydarzenie, które okaże się punktem zwrotnym w najnowszej historii Polski. Bądźcie uważni.
Leszek Jażdżewski