Jest w tych pokręconych prognozach coś nowego. Ekonomia jest nauką, może nie nauką ścisłą, ale jednak. W nauce, wiadomo, nie ma żadnej sprawy, co do której wszyscy specjaliści byliby zgodni. Zazwyczaj jednak jest tak, że jedni mówią to, a drudzy co innego - i jak dotąd ekonomiści nie byli wyjątkiem. Pamiętam, na przykład, numer "Time'a", w którym do oceny programu gospodarczego Clintona (było to tuż po jego wyborczym zwycięstwie) zatrudniono dziesięciu amerykańskich laureatów ekonomicznego Nobla. Z tej dziesiątki dwóch twierdziło, że program Clintona jest wspaniały i zbawienny, dwóch, że to stek bzdur i pewna katastrofa, a sześciu zajęło stanowiska pośrednie; w sumie dokładny remis. I bądź tu, prosty człowieku, mądry. Ale wtedy przynajmniej kilku była na tak, kilku na nie. Nowością jest, że obecnie prawie każdy ekspert sam jeden jest zarazem i za, i przeciw - może być dobrze, ale może tąpnąć. Jedynym wyjątkiem są ci na państwowych stanowiskach, ale oni muszą prezentować optymizm z urzędu. Naprawdę, nie pamiętam jeszcze, żeby ekonomiści byli tak niepewni, co mówić. Przed kryzysem, do ostatniej chwili twierdzili dość zgodnie, że sytuacja światowej, a zwłaszcza amerykańskiej gospodarki jest doskonała. Być może właśnie ta nauczka sprawia, że dziś wolą się asekurować różnymi "ale". Najbardziej prawdopodobne jest zaś, że po prostu sytuacja ich przerosła. Radzenia sobie z czymś takim po prostu ich nie uczono. Jak to pisał świętej pamięci Krzysztof Dzierżawski, w światowej ekonomii zwyciężyło przekonanie, że gospodarka to rodzaj maszyny - coś jak lokomotywa. Działa zawsze tak samo, składa się z określonych części, które można wymieniać lub udoskonalać, i jeśli w ogóle jest w niej jakiś element nieoznaczoności, to tylko dlatego, że nie do końca jeszcze tę maszynerię poznaliśmy. A tymczasem gospodarka to nie lokomotywa, tylko mrowisko - to miliony wyborów podejmowanych przez miliony ludzi, i ich wypadkowej z zasady nigdy nie będzie można w stu procentach przewidzieć ani opisać matematycznymi formułami - co dopiero nimi posterować. Dziś można się z tego śmiać, ale naprawdę istniały matematyczne, niezbite dowody, że destylując ryzyko kredytowe w skomplikowanych instrumentach finansowych w rodzaju "subprime'ów" i zabezpieczając je na nich samych można zadłużać się w nieskończoność. No cóż, w 1910 roku był taki uczony futurolog, niejaki Norman Angell, który niezbicie udowodnił, że czas wojen się skończył, bo w dobie industrializacji i społeczeństw masowych konflikt zbrojny jest po prostu niemożliwy. Dowodu tego nikt dotąd nie obalił. Poza rzeczywistością, oczywiście. Niepewność ekonomistów łatwo zrozumieć. Ich wiara w lokomotywę została podważona, ale trudno tak z dnia na dzień zrewidować cały sposób myślenia. Bo naukowe dane naukowymi danymi, a wystarczy tak zwany zdrowy chłopski rozum i obserwacja. Giełdy, zasilone potężnymi zastrzykami pożyczonych pieniędzy, szybko odzyskały wigor, indeksy powróciły do poprzednich poziomów i poszły jeszcze wyżej, rozkręciły się kredyty i tak dalej. Gdyby gospodarka składała się tylko z obrotu różnymi rodzajami pieniądza, można by uznać, że jest super. Ale, niestety, istnieje także gospodarka realna. I ta jakoś nie chce nadążyć za giełdami. Indeksy wróciły do poziomu sprzed kryzysu - a produkcja nie. Teoretycznie wzmożona podaż pieniądza powinna owocować inwestycjami, tak uczy ekonomia. Ale coś jakby nie owocuje. To znaczy, owocuje, ale inwestycjami "portfelowymi", spekulacyjnymi, a nie "greenfieldowymi", czyli polegającymi na tworzeniu czegoś rzeczywistego, konkretnego. Może lokomotywa zaskoczy i ruszy, a może te gigantyczne pieniądze wpompowane w systemy bankowe niczego nie naprawiły, nadęły tylko ogromną bańkę spekulacyjną, zawyżając sztucznie ceny rozmaitych walorów, którymi się na finansowym rynku obraca? Jeśli tak, to bańka musi pęknąć. Im większa urośnie, tym bardziej bolesne będą skutki jej pęknięcia. Wtedy zapewne zacznie się polowanie na ekspertów, którzy doradzali zachodnim rządom, a przede wszystkim prezydentowi USA, rozdymanie deficytów i pompowanie pieniędzy w banki. Tylko że cokolwiek się z nimi wtedy zrobi, nic to nie pomoże. Nie muszę chyba dodawać, że my, przy tym poziomie zadłużenia, jesteśmy szczególnie narażeni. Wystarczy, żeby kurs euro przekroczył jakieś 4,60 - a obsługa bieżących odsetek może przekroczyć możliwości naszego budżetu. Obyśmy tylko zdrowi byli. Rafał A. Ziemkiewicz