Zjazd rozpoczął się już czas pewien temu, ale przemówienie Baracka Obamy, wygłoszone w symbolicznym dla nas siedemnastym dniu września, stanowi swego rodzaju punkt graniczny. Rubikon. Dobitny znak, że korzystna dla Polski koniunktura międzynarodowa skończyła się - niewykorzystana. Przez dwadzieścia lat łudziliśmy się, że "jesień ludów" wszystko zmieniła, że teraz będziemy żyć w zupełnie już innym świecie - Rosja się zdemokratyzuje, Niemcy staną integralną częścią wspólnoty europejskiej, a Ameryka na czele NATO zapewni nienaruszalność granic. A Obama powiedział nam, jak kiedyś car Aleksander: panowie, żadnych marzeń. Ameryka, osłabiona kosztowną wojną w Iraku, borykająca się z islamskim terroryzmem i ze skutkami pęknięcia gigantycznej, nadymanej przez dziesięciolecia rządowymi gwarancjami bańki spekulacyjnej, straciła zainteresowanie Europą. Ważniejsze są dla niej Chiny, Indie, Bliski Wschód. Ustalenie i pilnowanie ładu w Europie chętnie pozostawi lokalnym mocarstwom. Unia Europejska tej funkcji nie spełni - za odpicowaną fasadą sypie się bowiem w gruzy. Komisja Europejska jest jeszcze w stanie robić różne drobne geszefty na zlecenie szmalownych lobby, w rodzaju numeru z "energooszczędnymi" żarówkami, ale prawdziwą europejską politykę prowadzą państwa narodowe. Te silniejsze, oczywiście. Żegnamy się więc ze złudzeniami (chyba, że ktoś, jak większość naszego establishmentu, lubi żyć w świecie iluzji) i wracamy do tradycyjnego "koncertu mocarstw". Jeśli Irlandczycy odrzucą powtórnie traktat lizboński, na co się zanosi, będzie to dobitny znak, że "państwo europejskie" skończyło się, zanim się zaczęło. Jeśli uda się jakoś ratyfikację przepchać - będzie to tylko podtrzymywaniem pozorów. Po decyzji niemieckiego sądu konstytucyjnego i specjalnej ustawie, która oznacza tyle, że Niemcy honorować będą wszelkie wspólne decyzje i procedury europejskie tylko do tego punktu, do którego są one zgodne z ich polityką, sprawa jest oczywista, i trzeba prawdziwie strusich uzdolnień, by nie przyjmować tego faktu do wiadomości. Ze wspólną polityką zagraniczną Unii i innymi jej wspólnymi politykami będzie tak jak z kryteriami zbieżności wspólnej waluty. Jak wiadomo, wszystkie kraje strefy euro zobowiązane są utrzymywać deficyt budżetowy na poziomie poniżej 3 proc. PKB - chyba, że nazywają się Niemcy. Wtedy mogą tę wartość notorycznie i bez konsekwencji przekraczać - czyli po prostu kredytować się nielegalnie pieniędzmi podatników krajów satelickich. W koncercie mocarstw każdy gra na swoją nutę. Anglia, jak to swego czasu ujął Cat Mackiewicz, od Polski potrzebuje tylko jednego - "żeby jej nie było", bo wciśnięta bez sensu między Niemcy a Rosję strasznie komplikuje całą jej misterną grę dyplomatyczną. Toczona dekadencją Francja skupiona jest na demograficznym zagrożeniu z południa i utrzymaniu resztek pozorów mocarstwowości. A inne kraje europejskie interesów w Europie Środkowej nie mają tym bardziej. Władimir Putin powiedział na Westerplatte otwarcie to, co w kuluarach szeptano zapewne już od dawna. Wielkie Narody - rosyjski i niemiecki - powinny wziąć na siebie utrzymanie ładu w środkowej Europie. Fakt, iż Niemcy z determinacją dążą do wybudowania rurociągu bałtyckiego, przepłacając niewyobrażalne dla prostego człowieka sumy i narażając się na rozmaite problemy techniczne po to tylko, aby rura omijała cztery sojusznicze państwa członkowskie UE, dowodzi, iż oferta ta de facto została już przez niemieckie elity państwowe przyjęta. Co zaś na to polskie elity państwowe? Nic, ponieważ ich nie ma. Przez 20 lat nie zdołaliśmy się takowych dorobić. Trudno zresztą się o to winić, prawdziwa elita, identyfikująca się z państwem i myśląca w kategoriach przyszłości, strategii, bytu narodowego i państwowego, kształtuje się przez pokolenia - taki Winston Churchill, wobec nas wielki łajdak, ale dla swojego narodu mąż opatrznościowy, był wszak w prostej linii potomkiem Johna Churchilla księcia Malborough, zwycięzcy spod Hochstadt-Blenheim, który złamał imperialną politykę Ludwika XV. W 20 lat można mieć tylko zbieraninę naiwnych amatorów i przebranych w garnitury wsiowych cwaniaczków, którzy o państwie myślą w kategoriach postawionych przed życiową okazją szabrowników: podpalić całą fabrykę, żeby w zamieszaniu gwizdnąć ze składziku ciecia parę puszek farby. Niesamowite, jak powtarza się historia. Donald Tusk, który pewnie dostanie od Polaków wymarzoną prezydenturę, wydaje się reinkarnacją ukochanego swego czasu przez sarmackich poddanych gnuśnego Augusta III. Władcy, który nic nie robił, a jeśli cokolwiek robił, to sknocił, który dopuścił do całkowitego rozpadu państwa, upadku wymiaru sprawiedliwości, skarbowości, wojska, rozprzężenia administracji i niewiarygodnej korupcji - a z tym wszystkim tak był kochany, że aż wszedł w przysłowie (za króla Sasa to się żyło, ciepłej wody w kranie było w bród). Bo jego poddani, tak jak i dzisiejsze polactwo, nie bali się o los rzeczpospolitej, bali się wyłącznie "absolutum dominium", w III RP zwanego "zagrożeniem dla demokracji" i uosabianego w ogólności przez hołdującą patriotycznym przesądom prawicę, a w szczególności przez Kaczyńskich. Na jaki los liczyć może w tym punkcie Europy państwo, które nie jest w stanie wyłonić sprawnego rządu, zapewnić obywatelom sprawiedliwości i bezpieczeństwa, wybudować dróg etc. - gdy już jego sąsiedzi podnieśli się z chwilowego osłabienia? To prawda, chroni nas niezbywalne prawo: wszak bez niepodległej Polski sprawiedliwej Europy być nie może! Hm. To w istocie ważki argument. Ale radziłbym sobie przypomnieć, co na ten temat napisał mądry biskup Krasicki: Zawżdy znajdzie przyczynę, kto zdobyczy pragnie Dwóch wilków jedno w lesie nadybali jagnię Już go mieli rozerwać; rzekło "jakim prawem"? "Smacznyś, słaby i w lesie" - zjedli niezabawem! Rafał A. Ziemkiewicz