Zanosiło się na to od pewnego czasu. Jednak liderzy opozycji antyPiSowskiej długo nie chcieli przyjąć faktów do wiadomości. W obliczu coraz wyraźniej rysujących się sondażowych trendów, trudno jednak dłużej uciekać od rzeczywistości. A rzeczywistość jest taka, że szeroki blok KO-Hołownia-Lewica-PSL jest jednak zbyt... wąski. I zbyt krótki. Jakby nie ciągnąć i tak nie starczy. I jeśli nie wydarzy się żaden polityczny cud - taki blok nie będzie miał w nowym Sejmie większości. Nie mówię nawet o większości trwałej. Ale w ogóle takiej, która pozwoliłaby dostać się do upragnionych ław rządowych i przepędzić stamtąd złych PiSiorów. Diabelski wybór W tej sytuacji obóz "demokratyczny" stanie przed iście diabelskim wyborem. Pierwsza opcja jest taka, że nie zrobią nic. I będą się bezradnie przyglądali jak PiS pozostaje u władzy (w oficjalnym sojuszu z Konfederacją albo za jej cichą zgodą). Jeśli antyPiS tak się zachowa, to zdenerwować się mogą jednak ich wyborcy. Przynajmniej ich część. No bo jakże to? Najpierw opozycja pompowała oczekiwania i straszyła, że stawką tych wyborów jest "sama demokracja" i że PiS to rozjeżdżający Polskę walec, który należy za wszelką cenę powstrzymać. I że odsunięcie PiS-u od wpływu na państwo to wręcz moralny nakaz sumienia. A teraz co? Odpuszczają i umywają ręce, mówiąc "niech się dzieje wola nieba"? Wielki słoń w pokoju Już wiecie pewnie do czego zmierzam. Tak, zmierzam w kierunku - jak to się mówi - wielkiego słonia w pokoju. To znaczy do perspektywy zbudowania szerokiej koalicji KO-Hołownia-Lewica-PSL z Konfederacją właśnie. O takim mariażu po stronie antyPiSowskiej nikt głośno nie chce mówić. Bo to temat bardzo niewygodny. Taka koalicja oznaczałaby przecież złamanie niepisanej zasady, że z narodową prawicą nie wolno się nawet przywitać na ulicy. A co dopiero zbudować z nimi koalicji rządowej. Budowa takiej koalicji wiązałaby się przecież dla wielu polityków i sympatyków antyPiSu z koniecznością przełamania głębokiego kulturowego obrzydzenia, które mają wobec Konfy. Niektórzy musieliby zaprzeczyć sporej części swojej politycznej tożsamości. Budowanej na werbalnym dystansie wobec środowiska uosabiających dla liberałów wszystko co w polityce najgorsze i najbardziej grząskie. Od homofobii po nacjonalizm. Polityczne fikołki Z drugiej strony... bez przesady. Polityka to taka gra, w której nie takie rzeczy już przechodziły. I nie takie jeszcze przejdą. Tu dawni wrogowie w jednej chwili mogą się stać cennymi sojusznikami. Niegdysiejsi "faszyści" łatwo zmieniają się w "zatroskanych państwowców". A "niebezpieczni radykałowie" w "wyważonych realistów". Mało mamy takich przykładów w polityce. Od Niesiołowskiego poczynając, na Giertychu i Gowinie kończąc. Fikołki i wolty są w polityce możliwe. Problem polega tylko na tym, że takie rzeczy muszą zostać uprzednio przygotowane. To się nigdy nie odbywa z dnia na dzień. Takie próby nigdy się nie udają. Jak po pierwszej turze wyborów prezydenckich roku 2020, gdy nagle o poparcie Krzysztofa Bosaka oraz jego elektoratu próbował zawalczyć Rafał Trzaskowski. I gdy Michał Sutowski napisał w "Krytyce Politycznej" słynny tekst, że "prezydencki Paryż wart jest konfederackiej mszy". I że wróg mojego wroga jest jednak moim przyjacielem. Czy teraz opozycja podejdzie do sprawy bardziej systemowo? To ważne pytanie, na które poznamy odpowiedź już bardzo niedługo. Warto więc uważnie obserwować w najbliższych miesiącach klimat opinii, jaki się będzie wokół Konfederacji roztaczał. Zwłaszcza w mediach liberalnych.