Jak to mogło się stać, że urzędujący prezydent, jeszcze parę tygodni temu stuprocentowy faworyt wyborów, dziś stoi w obliczu przegranej? Ano, stało się tak dlatego, że i jego, i jego sztabowców zgubiły grzechy główne, zwłaszcza pycha, lenistwo i gniew. Pycha - przede wszystkim. Gdy kampania ruszyła, wszyscy "żołnierze" wujka Bronka opowiadali, że wygra on w I turze, że zmiażdży rywali. Towarzyszyło temu przeświadczenie, że Komorowski jest przez ogół Polaków kochany, szanowany, a jego rywale są zupełnie znikąd, więc nie trzeba się starać o cokolwiek, bo i tak będą to wybory bezalternatywne. Tymczasem przyszła kampania wyborcza i okazało się, że jest alternatywa... To znaczy, najpierw Komorowski sam pokazał się szerokiej widowni, zaliczając serię wpadek i zachowań nieadekwatnych do okoliczności. Najpierw był pewny siebie, użalał się, że kampania jest tak długa, że szkoda na to czasu. A potem - ku zaskoczeniu wszystkich - zaczął ostro atakować Dudę. Czym wprowadził do debaty publicznej całkowity dysonans. Jak to, taki miły prezydent mówi takie rzeczy? Więc kiedy był oderwany od rzeczywistości? Wtedy, kiedy bujał w obłokach, był wujkiem Bronkiem, wierząc, że wygraną w I turze ma jak w banku? Czy teraz, kiedy ciska mocne słowa, strasząc wszelkimi klęskami w przypadku wygranej rywala? Te wszystkie błędy, mniejsze i większe, spowodowały, że w pewnym momencie wyborcy zaczęli oswajać się z myślą, że Komorowski wcale nie musi być już prezydentem. I to był początek jego zjazdu w dół. Ten zjazd wykorzystał Andrzej Duda. On z kolei wszedł w kampanię wyborczą jako outsider, osoba nieznana. A potem, krok po kroku, przebił się w społecznej świadomości. Zapunktował jako dość atrakcyjna nowość. Na tle Komorowskiego - jako osoba młoda, wykształcona, jako prawnik. Na tle co poniektórych kolegów z PiS - Macierewicza, Brudzińskiego, a także Ziobry czy Jacka Kurskiego - tych politycznych straszydeł, pokazał się jako człowiek ważący słowa, obliczalny, żaden ekstremista. To pozwoliło mu zagospodarować elektorat PiS i mieć nadzieję na dalsze zyski. To czyni dziś Dudę faworytem w wyścigu prezydenckim. Ale o tym, czy ten wyścig wygra, zadecyduje ten trzeci - Paweł Kukiz. A raczej ludzie, którzy na niego w pierwszej turze oddali głos. Kukiz jest absolutną sensacją tych wyborów. Nie dlatego, że zdobył o wiele więcej głosów niż dawały mu sondaże, bo takie rzeczy już się zdarzały. Nie dlatego też, że potrafił w sposób cudowny zagospodarować elektorat buntu, antyestablishmentowy - bo przed nim też byli tacy, co ten elektorat brali. Ale dlatego, że po raz pierwszy ten elektorat zadecyduje o tym, kto zostanie zwycięzcą drugiej tury. No i - nie czarujmy się - jeżeli ktoś głosował na Kukiza, to dlatego, żeby pokazać rządzącej klasie figę z makiem. Wykrzyczeć wielkie wotum nieufności. Więc dziwne by było, żeby potem taka osoba głosowała na Bronisława Komorowskiego, na rządzącą ekipę. Kukizowcy, w swej masie, albo zostaną w domach, albo oddadzą głos na Dudę. A to czyni wynik II tury rozstrzygniętym... Duda - prezydent. Sensacja? Nie taka duża. Od wielu miesięcy, ba!, od wielu lat utrzymuje się w polskiej polityce stan osobliwego dualizmu. Wyborcy, z jednej strony, mają już dość Platformy Obywatelskiej, jej rządów, z drugiej - nie widzą nikogo godnego, kto mógłby ją zastąpić. Ta kampania ten dylemat przełamała. A jeżeli tak, to zapowiada nam się wielkie trzęsienie ziemi w polskiej polityce. Wygraną PiS w wyborach parlamentarnych, które będą na jesieni, i ruchy tektoniczne, a może nawet i rozpad, w samej PO. Bo cóż trzyma Arłukowicza i Michała Kamińskiego w jednej formacji? Odpowiedź brzmi: władza. A jak jej nie będzie? Z tego punktu widzenia wczorajsza I tura jest jak kamień rzucony z góry - porusza lawinę, która wszystko zmienia. A jak widać z decyzji wyborców - chcą oni zmiany. Mają dość zepsutego i bezwstydnego establishmentu PO i PSL. Facetów w zegarkach po 100 tys. zł czy też 24-latki, która została wiceprezesem elektrociepłowni, bo jest narzeczoną marszałka województwa. I mają dość państwa, które ze wszystkim nawala. Tfu! Czy sztabowcom Komorowskiego może udać się tę falę protestu zatrzymać? Sęk w tym, że Komorowski nie za bardzo ma skąd czerpać dodatkowe głosy. Owszem, na pewno zagłosuje na niego ta część "lemingów", która nie pofatygowała się do urn w I turze wyborów. Teraz, przestraszona PiS-em, spełni swój obywatelski obowiązek. Ale, z drugiej strony, wysechł żelazny do tej pory rezerwuar głosów Platformy - elektorat lewicy. Jeżeli cztery lata temu ugrupowania odwołujące się do lewicy zdobyły łącznie 20 proc. głosów, to dziś Magdalena Ogórek i Janusz Palikot mają w sumie 4 proc. głosów... To po części także efekt działań sztabu Komorowskiego. Sztabowcy wujka Bronka liczyli, że obrzydzą wyborcom lewicy Magdalenę Ogórek i w związku z tym oddadzą oni swój głos na Komorowskiego. Ten prosty zamysł Platformie wypalił częściowo. Owszem, Magdalena Ogórek dostała mało głosów, ale nie znaczy to, że zyskał je Komorowski. Postawiłbym tezę wręcz przeciwną - te, częstokroć wykraczające poza granicę jakiegokolwiek smaku, ataki na Magdalenę Ogórek uraziły tysiące sympatyków lewicy. Między nimi a PO został wykopany głęboki rów. I nie sądzę, by szybko mógł zostać zasypany. Innymi słowy - gdyby Platforma nie atakowała tak gwałtownie lewicy, to dziś Magda Ogórek i Leszek Miller ofiarowywaliby Komorowskiemu na tacy te 10 proc., które by zdobyła. A tak, nie ma czego ofiarowywać, wyborcy lewicy zostali (i zostaną) w domu. Komorowskiemu pozostaje więc rzut rozpaczy - apele o mobilizację w zaprzyjaźnionych mediach i debata telewizyjna, w której potwierdziłby przed narodem, że to on jest lepszy jako lokator Belwederu od Andrzeja Dudy. Już ją zresztą zaproponował. Ten bój ostatni. Bardzo jej jestem ciekaw.