Na przykład o tym, dlaczego w czasach pierwszego rządu Donalda Tuska z lat 2007-2011 - gdy obóz władzy szeroko wykorzystywał do robienia polityki swoich najbardziej skutecznych i najsilniejszych przedstawicieli - taki blamaż raczej nie byłby możliwy. Natomiast dziś - gdy gra drużynowa odeszła do lamusa, a politykę buduje się niemal wyłącznie w oparciu o jednoosobowy autorytet głównodowodzącego - nawet ostrożnie nie da się mówić o sukcesie. Chcieli być jak gwiazdy rocka Niektórzy członkowie komisji zachowywali się tak, jakby sądzili, że spotkanie z prezesem PiS w roli świadka da się zamienić w medialne złoto albo trampolinę do politycznego sukcesu. Chcieli być jak gwiazdy rocka (jak w pewnej piosence, świecić na scenie "w parach i obłokach"), a skończyli pogubieni i bez blasku. Stało się tak nie tylko dlatego, że lider opozycji to nie jest mała myszka, którą można złapać w mało sprytne pułapki tanich emocji i niewyszukanych filipik, ponieważ wciąż pełni on rolę - owszem, mocno poobijanego po wyborach - zawodnika wagi ciężkiej, z którym trzeba się mierzyć w tej samej kategorii. Ale także dlatego, że jedyną intencją tego przesłuchania na tak wczesnym etapie prac komisji była próba wywołania sensacji, która rozpaliłaby do czerwoności środki masowego przekazu. Tyle że czasy komisji badającej aferę Rywina dawno minęły, a wnikliwość Jana Rokity to również pieśń przeszłości. Jednak głównym powodem porażki niektórych przesłuchujących posłów był fakt, że zupełnie zlekceważyli merytoryczny wymiar wydarzenia, w którym brali udział. Najważniejszy świadek, którego nie można skonfrontować z istotnymi dokumentami, pozyskaną wiedzą, dobrze uargumentowanymi pytaniami i precyzyjnie sformułowanymi tezami, skorzystał z okazji, by wyśmiać prężących muskuły nieprzygotowanych showmanów. Tymczasem afera Pegasusa, od początku przedstawiana przez władzę jako jeden z najważniejszych symptomów autokratycznego charakteru rządów PiS, ma wymiar nie tylko polityczny, ale także społeczny. Dotyczy sfery prywatności obywateli, granic działalności służb w państwie demokratycznym, używania nielegalnie pozyskanych treści przez służalczą propagandę. Takie kwestie zasługują co najmniej na powagę, zwłaszcza gdy zajmują się nimi politycy, którzy dotychczas o Pegasusie mówili wyłącznie w oskarżycielskim tonie. Słabość komisji śledczych Tusk przeszedł długą drogę od 2007 roku. Stopniowo przestawał faworyzować grę drużynową na rzecz koncentrowania władzy wokół własnych sił i możliwości. Ma to swoje atuty - które potwierdził skutecznym pozbawieniem Kaczyńskiego możliwości dalszego rządzenia - ale i solidne wady. Wykorzystywana dziś przez PiS słabość komisji śledczych - innym przykładem jest sytuacja, w której komisja ds. wyborów korespondencyjnych pozwoliła wykluczyć własnego szefa z przesłuchiwania jednego ze świadków - jest pokłosiem przeświadczenia, że korzystanie z doświadczenia zaprawionych w bojach i dysponujących autorytetem polityków własnej formacji nie jest niezbędne do skutecznego sprawowania władzy. Trudno jednak w ramach wąskiej reprezentacji niezbyt jaskrawo świecących gwiazd rozliczać przeszłość, a jeszcze trudniej mierzyć się z pytaniami o podniesienie kwoty wolnej od podatku, składkę zdrowotną dla przedsiębiorców czy porządki w państwowych spółkach. Już od Ajschylosa wiadomo, że zwycięstwo jest mniej ważne od właściwego wykorzystania zwycięstwa, a od Piłsudskiego - że spocząć na laurach to klęska. Nie trzeba jednak aż takiego patosu, by koalicja rządząca, borykająca się jednocześnie z wewnętrznymi napięciami, zdawała sobie sprawę, że największe kłopoty w polityce to częsty skutek upajającej się własną beztroską nonszalancji. Niejeden przejęty demokrata mógłby po obejrzeniu posiedzenia przesłuchania lidera PiS zacytować zapomniane hasło Studenckiego Teatru Satyryków, że "myślenie ma kolosalną przyszłość". Pod warunkiem, że w porę się je włączy. Przemysław Szubartowicz