Kogo grzebiemy, kogo żegnamy: na śmierć papieża Franciszka
Przyznaję: to nie był mój ukochany bohater. Mogę mu tylko ofiarować osąd wyważony i spokojny. Zarazem był papieżem, a ja wciąż uznaję autorytet głowy Kościoła katolickiego - niejako "z urzędu". Choć wiem, że to się będzie zmieniać.

Decyzja prezydenta Andrzeja Dudy o zarządzeniu na sobotę, w dzień pogrzebu, żałoby narodowej w Polsce po śmierci papieża Franciszka, wywołała kontrowersje. Artyści, zwłaszcza muzycy, wyrażali obawy o straty finansowe w konsekwencji odwoływanych imprez. Europoseł Borys Budka podejrzewał prezydenta o złośliwe wybranie dnia, w którym w Warszawie miała się odbyć wielka partyjna impreza Koalicji Obywatelskiej.
Pryncypialnie podeszła do sprawy aktorka Joanna Szczepkowska, niegdyś symetrystka, dziś zdecydowanie chętniej walcząca z konserwatystami: "Bez względu na to, ile tu stracę sympatii: żałoba narodowa to coś, co wstrząsa całym narodem. Tragedia, z którą społeczność się utożsamia jako naród. Nie można narzucać żałoby narodowej z powodu odejścia głowy konkretnego Kościoła, konkretnej religii. Jest to sprzeczne z konstytucją" - napisała.
Kogo tak naprawdę żegnamy?
Takich głosów było więcej. Niemniej sytuację komplikuje specyficzne miejsce tego akurat papieża w świadomości Polaków. Był on bardziej nielubiany przez polską prawicę niż lewicę. A teraz to konserwatystom przyszło bronić, niejako z urzędu, przekonania, że śmierć głowy Kościoła katolickiego to ważne i smutne wydarzenie dla wszystkich.
Oczywiście jest coś jeszcze ponad podziałami w ocenie Franciszka: stosunek do religii jako takiej. Pisarz Łukasz Orbitowski wyraził żal z powodu tej śmierci, ale jeszcze większy z powodu roli Franciszka. Jako fajny, życzliwy światu duchowny tylko osładzał jego zdaniem złowrogą instytucję Kościoła, która powinna być jak najszybciej jeśli nie zniszczona to zmarginalizowana. Orbitowski wyraził nadzieję, że doczeka się czasów, gdy śmierć kolejnego papieża będzie zdarzeniem nieistotnym, ledwie zauważanym gdzieś na dalszych stronach gazet. Orbitowski ma 47 lat. Czy się doczeka?
Na razie sam pogrzeb jest wielkim zdarzeniem, na którym tłoczą wszyscy, od prezydenta USA po szefową laickiej Komisji Europejskiej. Orbitowski może więc jeszcze długo czekać, przy wszystkich zmianach niekorzystnych dla religii. Jest to przedstawiciel nowego pokolenia - ludzi demonstrujących swoje zerwanie z tradycją, swoiste kulturowe wykorzenienie, tak intensywnie, że człowiek taki jak ja tęskni do starego pokolenia liberałów czy lewicowców, którzy wagę ciągłości rozumieli, nawet gdy byli ateistami czy agnostykami. Oni pewne rzeczy po prostu czuli, mieli w swoim DNA. On wojuje z Kościołem językiem współczesnej, topornej popkultury rodem z SF czy horrorów.
Ale przy okazji sam sobie zadaję pytanie: kogo chowa i żegna Watykan? Z kim rozstaje się świat? A z kim Polacy? Nasuwają się od razu skojarzenia z serialami Paola Sorrentino, który konfrontował Watykan ze współczesną cywilizacją, w sposób trochę prześmiewczy, a trochę sentymentalny. Przy tym Sorrentino zakładał, że "młody papież" (grany przez Jude'a Lawa) to konserwatysta katolicki w starym stylu, który dochodzi do władzy w Watykanie.
Tymczasem był to scenariusz co najmniej fantastyczny. Dominują dziś w większości kościołów lokalnych ludzie szukający jakiegoś porozumienia ze światem, z nowymi, czasem bardzo progresywnymi poglądami. Franciszek trend ten umocnił. Przez 12 lat swojego pontyfikatu obsadzał ludźmi podobnymi do siebie Kolegium Kardynałów.
Lata całe broniłem Franciszka przed polskimi konserwatystami, mając zarazem sporo zrozumienia dla ich punktu widzenia. Po części dla zasady. Tradycjonalizm katolicki uwikłany w wojnę, choćby tylko mentalną, z papieżem, z Watykanem, wydawał mi się nielogiczny.
Kiedy po roku 1815 przywrócono monarchię we Francji, po czasach rewolucji i Napoleona, umiarkowany król Ludwik XVIII tłumaczył monarchistom we francuskim parlamencie: "Nie możecie być bardziej królewscy niż król". Tu mamy do czynienia z podobnym dylematem. Katolicyzm opiera się na autorytecie. Katolicyzm z podeptanym autorytetem papieża staje się fikcją. Trzeba więc ten autorytet podtrzymywać za wszelką cenę, nawet udając, że się nie widzi wątpliwych poglądów czy zachowań.
Zarazem mnie się niektóre podchody Franciszka pod tradycyjne poglądy i utarte rytuały podobały. I nie chodzi tylko o jego jak najbardziej uzasadnioną walkę z "klerykalizmem", o upomnienia przed nadmierną pychą i bogactwem biskupów i innych duchownych. To we współczesnym świecie jest chyba jedyna droga, a zarazem to jest droga słuszna.
Ale miałem też nadzieję na korekty, choćby w naukach dotyczących etyki i obyczajów. Od zawsze żywiłem wątpliwości wobec tak twardego upierania się Kościoła przy "czystości przedmałżeńskiej". A już za absurd uważałem i uważam odmawianie komunii osobom rozwiedzionym, jeśli są porzucone, a zawarły drugi związek. To karanie ofiar na równi ze sprawcami, sprawa jest dla mnie oczywista.
Franciszek wprowadził tu rozmaite, skądinąd nie całkiem przejrzyste wyłomy poprzez adhortację "Amoris laetitia". Polskim biskupom to się nie podobało. Wolą nieraz absurdalne, oparte na obłudzie, a czasem korupcji, procedury "katolickiego unieważniania małżeństw".
Zarazem miałem świadomość, że Kościół przystępujący do spóźnionej rewizji różnych swoich żelaznych zasad naraża się na niebezpieczeństwo kompletnego rozregulowania trwałości swoich nauk. Że do zmian zachęcają go ludzie de facto spoza Kościoła, chcący się pozbyć jakichkolwiek zakazów i napomnień, choć przecież od dawna nie czuli się nimi związani. No i sam nie byłem kompetentny, aby pouczać kościelne instytucje.
Przejściowy czas i Ukraina
Franciszek jawi mi się w tych sprawach typowym liderem okresu przejściowego. Wprowadził sporo chaosu, także swoimi wypowiedziami, nieraz tylko dla mediów, ale prawie niczego nie doprowadził do końca.
Dla świętego spokoju, a może dlatego, że inaczej nie było można, częściej tolerował narastającą różnorodność, także geograficzną, kościelnych norm. Biskupi z Afryki nie godzą się na błogosławienie par homoseksualnych - trudno, niech tak będzie. Ale z kolei biskupi niemieccy są bliscy tolerancji wobec związków jednopłciowych. Też proszę bardzo.
W dwóch sprawach nie jestem w stanie pogodzić się ze zmarłym papieżem. Z jednej strony, naszpikował nauczanie Kościoła lewicową agendą w sprawach, w których nakazów religijnych moim zdaniem nie da się stosować wprost w polityce, w obowiązkach państwa. Kiedy Europa po części ugina się, a po części próbuje się mocować ze zjawiskiem nadmiernej imigracji, papież de facto unieważniał prawo narodów do bycia gospodarzami u siebie.
Wizja: niech przyjeżdża, kto chce, bo to ludzkie prawo, jest wizją absurdalną, podważającą suwerenność państw europejskich, antycywilizacyjną, na dłuższą metę zresztą zagrażającą chrześcijaństwu. Franciszek nigdy nie sformułował jej jako programu politycznego. Ale to tym gorzej, bo podważał wysiłki tych, którzy chcieli to wyzwanie jakoś okiełznać, nie brał jednak za nic odpowiedzialności.
A z drugiej strony była karygodna tolerancja wobec rosyjskiej agresji na Ukrainę. Dziwny symetryzm, a nawet słowne faworyzowanie reżymu Putina. W tej kwestii ten papież był oskarżany o przedkładanie ponad współczucie dla ofiar swoistej wschodniej polityki Watykanu. Sojusz Kościoła katolickiego z Cerkwią, podporządkowaną Putinowi i rosyjskiemu nacjonalizmowi, miał w teorii zabarwienie konserwatywne. Co nie bardzo pasowało do papieża używającego często języka katolików "progresywnych".
Można tu jednak szukać także innych inspiracji. Po pierwsze jako Argentyńczyk Jose Mario Bergoglio dziedziczył typową dla jego kraju i kontynentu nieufność wobec amerykańskiego "imperializmu". To go czyniło co najmniej pobłażliwym wobec imperializmu Putina.
Zarazem opowieści Franciszka, że "wszyscy jesteśmy winni wojnie", to próba zaaplikowania katolickiej doktrynie utopijnego, bezrefleksyjnego pacyfizmu, w którym nie ma miejsca na "wojnę sprawiedliwą". Zgodnie z jego logiką receptą jest tak naprawdę wyrzeczenie się oporu wobec zła, wobec agresji i przemocy. Skądinąd te flirty Watykanu z radykalnym pacyfizmem zaczęły się już co najmniej za Jana Pawła II. Ale próba lukrowania oczywistej agresji to dopiero czasy papieża z Argentyny.
Uważam to za drogę donikąd. Skądinąd uznała tak przeważająca większość Polaków, stąd dodatkowy chłód w naszych relacjach z tym papieżem. W tej sprawie stracił progresistów, choć pewnie nie wszystkich. Znam liberalnego księdza, który reaguje histerycznie na choćby cytowanie dziwnych, de facto prorosyjskich deklaracji Franciszka. Nie odzyskał zaś konserwatystów.
Polscy biskupi, uwikłani w spory z nim o rewizję nauczania moralnego, w tej sprawie byli z polską opinią publiczną. Jeśli polska prawica zaczęła ostatnio ostrożnie eksperymentować z myślą o relatywizacji wojny i zachęcaniu Ukrainy do poddania się, uczyniła to pod wpływem nie papieża, a brutalnego w tej kwestii Donalda Trumpa.
Dlatego ja akurat wyjątkowo nie potępiam Donalda Tuska, jak czynią to moi konserwatywni koledzy, że kiedyś pouczał papieża, iż ten zapomniał o znaczeniu swojego imienia (święty Franciszek z Asyżu), a teraz ten sam Tusk opisuje zmarłego jako człowieka ciepłego i dobrego. Tamte uwagi dotyczyły stosunku do Ukraińców. Te - całego bilansu życia.
Franciszek istotnie bywał człowiekiem ciepłym, miał istotne zasługi w podnoszeniu tematu walki z ubóstwem, także w mocniejszym akcentowaniu współczucia dla człowieka w całym religijnym nauczaniu. I w przedziwny sposób połączył to z nieczułością wobec umęczonego narodu ukraińskiego.
Takie paradoksy zdarzają się w historii. Tyle że tu mówimy o papieżu. Od niego można wymagać więcej niż od jakiegokolwiek polityka.
Żegnając zmarłego, dostrzegam jego zalety, doceniam otwieranie się na ludzi, którzy drażnili prawicę. Widzę też zarazem, że wbrew histerii niektórych konserwatystów nie rozmontował, nie podważył nauki Kościoła, choć w Krakowie pewien ortodoksyjny ksiądz kazał się modlić wiernym o jego rychłą śmierć - już lata temu.
Zarazem przyznaję: to nie był mój ukochany bohater. Mogę mu tylko ofiarować osąd wyważony i spokojny.
Piotr Zaremba