W poprzednią niedzielę dyskutowałem o wydarzeniach tygodnia w "Czterech stronach prasy", programie Polsat News. Przekonywałem tam, przy okazji 150. odcinka tego samego serialu, że porozumienie polskiego rządu z Unią Europejską w sprawie pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy na pewno nie dojdzie do skutku. Od tamtego czasu coś się jednak zmieniło. Ugłaskiwanie Unii? Nowy minister do spraw europejskich Szymon Szynkowski vel Sęk niemal zamieszkał w Brukseli. Negocjuje, łagodzi do niedawna twarde przekazy polskiej strony, osiągnął tyle, że nieprzychylni pisowskiej władzy unijni komisarze (Vera Jourova) ogłaszają na Twitterze optymistyczne komunikaty. W samej Polsce mnożą się sugestie, co mogłoby się stać, żeby Unia została ugłaskana. Czasem mówi się tylko o poprawieniu dopiero co uchwalonej ustawy kasującej Izbę Dyscyplinarną Sądu Najwyższego, czasem o uchyleniu lub zawieszeniu tak zwanej ustawy kagańcowej nakładającej na sędziów rozmaite ograniczenia. Czego przestraszył się trzon obecnej władzy, łącznie z Jarosławem Kaczyńskim, który też półgębkiem obiecał "elastyczność"? Z pewnością sytuacji gospodarczej. PiS nie może już obiecywać nowych socjalnych transferów, a nawet może mieć kłopot z pełnym utrzymaniem tych dawniejszych. Nagle więc musi zniknąć śpiewka: "poradzimy sobie bez tych pieniędzy". Równocześnie KPO staje się jednym z głównych tematów opozycji, ba jedną z głównych jej broni. Donald Tusk ogłasza, że pisowska władza okradła Polaków z tych pieniędzy, za co należy się jej Trybunał Stanu. To oczywiście nonsens, konkretny kierunek polityki wobec Unii nie jest łamaniem prawa, przeciwnie, jest korzystaniem z uprawnień suwerennego państwa (słusznym czy nie, to inna sprawa). Ale najwyraźniej rządzący uznali za opozycją, że to może być klucz do już się toczącej na całego kampanii wyborczej. Że bez jakiegoś rozwiązania tej sprawy mogą się już dziś żegnać z choćby niewielką szansą na zwycięstwo. Co napisawszy, nadal będę uważał, że na porozumienie szanse są małe. Jeśli by ścisnąć oczekiwania Unii w kwestii sądownictwa do jednego hasła, jest nim przyznanie polskim sędziom prawa do kwestionowania mandatu innych sędziów. To droga do pełnej anarchizacji sądownictwa. Uniknęłoby się jej tylko w jeden sposób: cofając całą tak zwaną reformę sądową, bo źródłem sporu o prawomocność tak zwanych nowych sędziów jest przecież wybór Krajowej Rady Sądownictwa przez parlament, przez polityków. To się nie uda Takie wymazywanie własnych zmian byłoby prestiżową, bolesną klęską, niemożliwą skądinąd chyba nawet z powodu braku czasu. Przyznaniem, że po kilku latach uchwalania kolejnych aktów prawnych, zmarnowano wielką energię na niewypał. Oczywiście w teorii można by się cofnąć w kwestii testu sędziowskiej niezawisłości tylko na jakiś czas, do wyborów. Licząc, że po wypłacie pieniędzy z KPO i po ewentualnym zwycięstwie Zjednoczonej Prawicy, znów wróci się do poprzednich przepisów. Ale pomijając już fakt pełnego ośmieszenia w ten sposób procedur i instytucji, nawet ten manewr wydaje się być perspektywą mglistą i mało obiecującą. Z jednej strony Zbigniew Ziobro, jako minister sprawiedliwości, w tym nie pomoże. W teorii już zawieszeni w dawnych postępowaniach dyscyplinarnych sędziowie dostali już teraz prawo odwoływania się. Ale związani z Ziobrą prezesi sądów blokują ich powrót do pracy, nawet po uzyskaniu korzystnych dla nich wyroków. Z drugiej strony, wątpliwe, aby pomogła w tym opozycja. Jeśli nie da się uchwalić ustawy korygującej prawo o sądach głosami całej Zjednoczonej Prawicy (bo Solidarna Polska na pewno jej nie poprze), trzeba by szukać głosów na ławach partii opozycyjnych. Tymczasem one nie mają interesu, aby cokolwiek rządzącym ułatwiać. Brak tych pieniędzy jest dla nich poręczną okolicznością. Będą więc mnożyć zastrzeżenia i wersje alternatywne. Najłagodniejszy na opozycji PSL już przedstawił własny projekt rozbijający dopiero co stworzoną nową Izbę Odpowiedzialności Zawodowej. Takie wzajemne ogrywanie się i dryblowanie na boisku może trwać do wyborów. Po trzecie wreszcie, pomimo życzliwych komentarzy Very Jourowej, nie znamy rzeczywistych intencji samej Komisji Europejskiej. Przedstawia ona zastrzeżenia wobec polskiego stanu prawnego zawsze w sposób mglisty i nieostateczny. Tak by można potem ocenić polskie ustępstwa jako niewystarczające. Pamiętamy już, jak Ursula von der Leyen zmieniła zdanie w kwestii tego, czy Polska wywiązuje się z wyników negocjacji - pod presją własnej bazy w europarlamencie, gdzie partie unijnego mainstreamu wyraźnie chcą jednego: dobić obecny polski rząd. Jan Rokita przypomina w "Sieciach" o istnieniu w Brukseli scenariusza, który pozwalałby nakładać na Polskę czy Węgry sankcji finansowych bez żadnych szczególnych procedur. W oparciu o prostą deklarację, że ten czy inny rząd nie przestrzega unijnej Karty praw podstawowych. Nie wiemy, czy do tego dojdzie, ale dojść może. W takiej sytuacji skomplikowane pląsy wokół KPO nie będę miały żadnego sensu. Pytanie o granice ustępstw Nota bene Polska nie realizuje także innych tak zwanych kamieni milowych. Ustawa wiatrakowa nie jest uchwalana z powodu oporu Solidarnej Polski. Ale mam wrażenie, że także z powodu wątpliwości Jarosława Kaczyńskiego, jak daleko można się posunąć w ustępstwach. Co ja o tym sądzę? Myślę, że obrona marnej, nieprzemyślanej, szukającej złych remediów na patologie sądownictwa reformy, to błędne koło. Brnięcie w ślepą uliczkę. Ale zarazem problem dla mnie istnieje. Skomplikowane negocjacje Szynkowskiego vel Sęka oznaczają przecież faktyczne uznanie prawa Unii do tak naprawdę dowolnego ingerowania w wewnętrzne sprawy Polski. Także w Polski ustrój. W tych sporach Unia może mieć nawet racje merytoryczne. Ale czy do każdej interwencji ma prawo wynikłe z unijnych traktatów? Można sądzić, że nie ma. A jednak szukając dostępu do unijnych pieniędzy, PiS jej to prawo przyznało, zmieniając z dnia na dzień własną, dopiero co nieprzejednaną retorykę. Piszę to w dzień Święta Niepodległości. Prezydent Andrzej Duda uczcił je piękną mową na Placu Piłsudskiego - o wadze polskiej suwerenności. Rzecz w tym, że łatwiej myśleć i bronić tej suwerenności w zderzeniu z bezlitosnym państwem Putina. Gdy przychodzi do oceny naszych relacji z Unią, wyraźnie, choć powoli i niekonsekwentnie, zmienianej w twór federacyjny, sprawy się komplikują. Przypomnę jeszcze tylko, że w niedawnym wywiadzie dla "Sieci" prezydent Duda, uchodzący w tych sprawach zwykle za gołębia, wzywał do nieprzejednania w grze z Brukselą. Ale on może być już nie na czasie. Najsmutniejsze, że w tych rozgrywkach opozycja przyjmuje na siebie jedną tylko rolę: strażnika racji Unii w sporach z polskim rządem. W imię szkodzenia temu rządowi, czasem też w imię racji merytorycznych, bo w kwestiach związanych z sądownictwem, to Bruksela mówi językiem polskich partii opozycyjnych. Tyle że jeśli ta opozycja dojdzie do władzy, będzie rozumować i działać tak samo jak teraz. Mechanicznie wykonywać wolę unijnego centrum decyzyjnego. Choćby po to, aby korzystać ze wsparcia tego centrum w starciach z prawicową opozycją. To wcale nie musi dotyczyć tylko sporów wokół sądownictwa czy szerzej rozumianej praworządności. Oto zaczynamy budować elektrownie jądrowe. Jakie stanowisko zajmie polska opozycja, jeśli Komisja Europejska podważy udział amerykańskiego kapitału w tym przedsięwzięciu? Formalnie z powodu niezastosowania procedur przetargu. Co będzie wtedy ważniejsze? Nasz interes geopolityczny każący szukać bliskości z Ameryką? Czy odruch szukania za każdą cenę wspólnego języka z Brukselą? Z którą przecież można się spierać, na której pewne rzeczy można wciąż wymuszać. Nie sądzę jednak, aby Donald Tusk to potrafił, skoro nie za bardzo to wychodzi nawet z lekka eurosceptycznej ekipie pisowskiej. To jest szczególnie istotne teraz, kiedy okazało się, jak bardzo elity zachodniej Europy są nieprzygotowane do konfrontacji z rosyjskim imperializmem. To może być wręcz kwestia naszego bezpieczeństwa. Spory państw narodowych z Brukselą dotyczą przecież różnych tematów, także ekonomicznych (patrz problem naszego "zbyt niskiego" VAT-u). Myślę, że to co dzieje się dziś, to wstęp do tego, abyśmy rezygnowali w wielu sferach z naszego odrębnego osądu i naszej samodzielności. Smutna to refleksja na 11 listopada.