Najpierw mieliśmy Leppera - siermiężnego chłopa, co to przyjechał do Warszawy załatwić se oddłużenie, i, sprytnie wykorzystując kłótnie pomiędzy ówczesnymi prezydentem a premierem, dopiął swego. Potem - związkowego watażkę, rozgrywającego słabość władzy dla załatwiania prawem i lewem przywilejów dla swoich ludzi. Ale i gracza, wyczuwającego, kiedy władzy bluzgać, a kiedy brać od niej kasę na budowę partii. Mieliśmy Leppera zbuntowanego chama, rzucającego mięsem i demonstracyjnie łamiącego wszelkie paragrafy i normy przyzwoitości, oraz Leppera ulizanego, ugrzecznionego, podnoszącego w Sejmie łapkę pod dyktando Millera. Mieliśmy Leppera radiomaryjnego, wznoszącego pod Sejmem krzyże, krwawiącego serca narodowo-patriotycznymi frazesami, biegającego za Rydzykiem i Jankowskim oraz sponsorującego Porębę, i Leppera zachwalającego Gierka i Peerel oraz wygrażającego biskupom za trzymanie z władzą i obiecującego dobranie się proboszczom do ich samochodów. I, już całkiem niedawno, Leppera "nowoczesnego socjalistę", pozującego na polskiego Blaira czy Schroedera i życzliwie wypowiadającego się o gejach. A teraz mamy Leppera - Klezmera. Jak się dowiaduję od kolegów dziennikarzy, lwią część kasy wyciśniętej ze swych kandydatów (skądinąd świetny patent: skoro ludzie chcą być posłami nie w imię jakiejkolwiek idei, bo żadnej nie wyznają, a tylko po to, by z posłowania czerpać materialne korzyści, to niech za szansę załapania się na mandat bulą), zamiast schować na szwajcarskim koncie, wydaje na organizację stadionowych imprez, na których przygrywać będą Trubadurzy i Ich Troje. Michał Wiśniewski, który w poprzedniej kampanii kochał Leszka, przynajmniej ujął sprawę uczciwie: jestem, oznajmił, muzyczną prostytutką, a Lepper mi dał najwięcej. Można sobie wyobrazić, że musiało to być naprawdę dużo. Ale Lepper tak sobie skalkulował - nie ma co gadać, bo otępiałe polactwo nic już nie jarzy, nie słucha i nie rozumie, trzeba mu sprowadzić Ich Troje, zapuścić drgawy, dać kiełbaskę i piwko - to pójdą i zagłosują jak stado baranów, którymi wszak w większości są. "Marszałek" nie słyszał pewnie o Johnie Kerrym. A powinien. Otóż sztab wyborczy kandydata Demokratów znaczną część swych nadziei wiązał z faktem, że poparło go niemal sto procent rockmenów, raperów i innych muzykantów. W związku z czym osią kampanii uczyniono wielkie koncerty, nie Trubadurów ani disco-polowców, ale autentycznych gwiazd, które przyciągały dziesiątki i setki tysięcy widzów. Na tych koncertach gwiazdy, poza śpiewaniem, szydziły z "tego idioty" Busha i zachwalały Kerry'ego, publiczność biła brawo, a politycy zacierali ręce, ile to zdobyli głosów. A potem były wybory, w których Kerry dostał w d... aż się zakurzyło. Bo okazało się, że ludziska na koncerty, owszem, poszli, ale na wybory potem - już nie. I tym się krzepmy. Rafał A. Ziemkiewicz