Kazimierz Marcinkiewicz zachowuje się jak człowiek, dla którego tydzień bez obecności w mediach to stanowczo za długo. A w dodatku zdaje się cierpieć na rozdwojenie jaźni. Jego wywiady można podzielić na takie, w których deklaruje, że ma dość mediów, że nienawidzi dziennikarzy, że marzy o dniu, w którym cała ta hałastra da mu wreszcie święty spokój i te, w których domaga się zainteresowania dla swoich działań i londyńskich przygód, a jak już jednych i drugich nie staje - to dla tego, co działo się w pięknych czasach, gdy był premierem. Póki śmieszył, tumanił i zabawiał nas lepieniem bałwanów, bieganiem w majtkach po plaży czy poszukiwaniem pracy - można to było jeszcze przeżyć. Gdy zaczął opowiadać o wszechpolskich spiskach, które pospołu z podsłuchami odsunęły go od władzy, rzecz stała się już nieco niepokojąca. Ostatnie rewelacje made by Marcinkiewicz sięgnęły zenitu. Obawiam się, że raczej zenitu absurdu niż zenitu dowodu na to, że państwo między Bugiem a Odrą pogrąża się w anarchii i bezprawiu . Prezydent polecający szefowi tajnych służb, by ten inwigilował premiera - to byłaby afera, przy której blakną wszystkie Oliny, Watergat'y i Rywiny. To byłoby trzęsienie ziemi, które skończyć się powinno albo śmiercią polityczną Marcinkiewicza - gdyby okazało się, że były podejrzenia, które kazały sięgać wobec niego po takie środki, albo impeachmentem prezydenta - gdyby z kolei okazało się, że ten zlecił inwigilację tylko po to, by doprowadzić brata do przejęcia schedy po nielubianym premierze. Byłoby... Gdyby sam autor tej sensacji zamierzał potraktować ją poważnie. Ale najwyraźniej nie zamierza. Zamiast tego były premier wykonuje przedziwną figurę polityczno-medialną. Najpierw, w autoryzowanym wywiadzie, odpala "bombę", oskarża urzędującego prezydenta o to, że ten kazał go podsłuchiwać, wytacza ciężkie armaty, z lubością wsłuchuje się w łomot i huk, którego jest sprawcą i... natychmiast zaczyna wszystko bagatelizować. Powtarza: "to, że sprawa ujrzała światło dzienne, to wystarczy", "chciałem przeciąć wrzód, by znów stać się osobą prywatną", zapewnia, że siądzie na wykrywaczu kłamstw, ale po chwili zmienia zdanie. Nie wygląda to wszystko poważnie, a już na pewno nie tak poważnie, jak wymagałaby tego waga oskarżenia. Trudno oczywiście bez wahań orzec, co z tego, co mówi Marcinkiewicz, jest prawdą, co plotką, a co przypuszczeniem. Podejrzewam, że to jakiś zlepek półprawd, podejrzeń i - charakterystycznych dla świata polityki - obsesji podsłuchowo-specsłużbowych. Sączenie wiedzy i racjonowanie jej przez ponad dwa lata wygląda śmiesznie. Ale - jeśli nawet przyjąć z dobrą wolą, że Marcinkiewicz długo gryzł się ze sobą i wahał, co ujawnić, to dziś powinien stanąć w świetle reflektorów, mówić wszystko, co wie, i pokazywać dowody. A tymczasem... "Sprawa jest dla mnie skończona - odpocznę od mediów jakiś rok" - to sms, jaki przysłał mi ex-premier w niedzielny wieczór. Założę się, że w tej fazie "odpoczynku" wytrzyma co najwyżej jakiś tydzień. A gdy wróci, to nie będzie chciał już mówić o podsłuchach, tylko o czymś zupełnie innym...