Ta prawyborcza karuzela kręci się coraz szybciej, wszystkim coraz bardziej kręci się w głowie, a Tusk przyspiesza, zwalnia, kręci w lewo, znów w prawo. Ogłosił prawybory - ale powiedział od razu kto może w nich startować, a komu wstęp wzbroniony. Rzekł - "walczcie", ale jak walka się zaczęła, pogroził palcem tym, którzy robili za harcowników. Obwieścił - "ma nie być konfrontacyjnie", ale jak jeden z kandydatów powiedział, że nie chce konfrontacji telewizyjnej, tupnął nogą i ogłosił, że jak igrzyska, to igrzyska i ma być telewizyjnie i ogólnodostępnie. Karuzela kręci się od kilku tygodni i okazuje się być świetnym patentem na przyciągniecie uwagi gawiedzi. Właściwie nic - poza prawyborami - się nie liczy. Każdy prawyborczy foch, każda zmiana godziny i miejsca prawyborczej debaty, każde odburknięcie jednemu z kandydatów przez drugiego trafia na paski żółte i czerwone czy prasowe czołówki. I co śmieszniejsze - prawie wszyscy są z tego zadowoleni. Media - bo mają o czym mówić, rządzący - bo nikt ich o nic innego nie pyta, a i opozycja ma chwile tryumfu - gdy kandydaci wbijają sobie szpilki albo ich przyboczni efektownie się poszarpią, a PiS może cieszyć się, że w ten oto sposób może realizować swoją taktykę ukrywania prezydenta (Czy ktoś z czytelników widział i słyszał ostatnio głowę państwa? Bo ja już chyba ze dwa tygodnie - nie.) i schodzenia z linii ostrzału prezesa (chyba, że prezes nie wytrzyma i postanowi dorzucić do prawyborów swoje trzy grosze, ale to - jak wiadomo - fatalnie się kończy). Przyznaję - byłem przekonany, że rezygnacja Tuska ze startu, przysporzy Platformie więcej trosk i kłopotów niż powodów do radości. Że sondaże natychmiast pokażą, że Polaków wkurza taki premier, który schodzi z pola prezydenckiego boju, a bój o to kto ma wystartować zamiast niego, utoczy z PO sporo krwi. O dziwo jednak, rodacy, wycofanie się Tuska, przyjęli z entuzjazmem (może dlatego, że wcześniej tak bardzo im wmawiano, iż prezydentura jest jego marzeniem, że w podziw wprawiła ich rezygnacja z tych marzeń), na prawyborczej arenie krew toczy się z umiarem, a kandydat Platformy - czy to Komorowski czy to Sikorski - wygrywa bez trudu z Lechem Kaczyńskim. Wszyscy są więc właściwie wygrani. Z wyjątkiem tego jednego... Tego, który przegra rywalizację w Platformie. Bo ten może ucierpieć bardziej niż się to dziś wszystkim zdaje. Zwłaszcza, jeśli będzie to Sikorski. Jak przekonują mnie politycy Platformy (fakt, że chyba głównie ci, którzy są zwolennikami Komorowskiego), szef MSZ mocno sobie szkodzi stylem prawyborczej kampanii i zachowaniami w jej trakcie. Do tej pory traktowany jak odległy, niedostępny, unobilitowany Oxfordami, Afganistanami, Stanami, spotyka się z szeregowymi działaczami Platformy i... wiele traci przy bliższym poznaniu. Traci też u wyborców - co pokazują sondaże, w których szef MSZ coraz szybciej pędzi w dół. Jeśli zaowocuje to kompromitującym wynikiem w prawyborach, to Sikorski dostarczy świetnego argumentu wszystkim tym, których drażnią jego ambicje i którzy teraz, czy za parę lat będą chcieli przytrzeć mu nosa. Konrad Piasecki Komorowski czy Sikorski? Który na prezydenta? Dołącz do dyskusji