Przyznam, że w pewnym sensie Tusk mi tu nawet zaimponował. Na tej zasadzie, jak imponująca jest brawura kieszonkowca, który po wyciągnięciu portfela przechodniowi zaczyna krzyczeć "ludzie! ludzie! Łapać złodzieja!! O patrzcie! Tam pobiegł!!". Tymczasem fakty są jednak takie, że jeżeli któryś z polskich decydentów ponosi jakąś część odpowiedzialności za trwający dziś europejski kryzys energetyczny, to jest to właśnie Donald Tusk. Niestety. Podsumujmy raz jeszcze i zupełnie na spokojnie to, co się dzieje z cenami prądu i gazu od Dublina i Berlina po Warszawę i Ateny. Dlaczego jej rosną w takim tempie? Tempie, które już przypomina kryzys naftowy lat 70. XX wieku, kiedy to w ciągu kilku lat cena baryłki ropy (a co za tym idzie benzyny) skoczyła o kilkaset procent. Otóż rachunki za energię (też już po kilkaset procent w zależności od kraju) rosną w Europie dlatego, że od 2021 roku rośnie w niesamowitym tempie cena gazu. Dlaczego zaś rośnie cena gazu? Dokładnie z tego samego powodu, z którego urosnąć może cena każdego innego towaru. Pod warunkiem, że spełnione będą dwa fundamentalne założenia. Po pierwsze, istnieje na ten towar duży popyt, którego nie da się tak łatwo obniżyć ani czymś go sensownie zastąpić. Po drugie, producent tego towaru gra na zwyżkę ceny, obniżając jego podaż. To znaczy ogłasza, że zamiast - powiedzmy - 100 jednostek, sprzeda nam teraz 20. I ani odrobiny więcej. Jeśli jeszcze na dodatek producent ten posiada na rynku pozycję dominującą to jesteśmy załatwieni. Płaczemy, ale płacimy. Nie mamy bowiem innego wyjścia. Tak się składa, że na światowym rynku gazu wszystkie te warunki są spełnione. Z jednej strony mamy Europejczyków. Kilkaset milionów ludzi, którzy potrzebują gazu (i prądu), bo nawykli do pewnego cywilizacyjnego komfortu. Chcą się ogrzać, ochłodzić, oświetlić. Problem polega na tym, że ci sami Europejczycy przez wiele ostatnich lat słyszeli, że najważniejszym wyzwaniem, przed którym stoi nasza cywilizacja, jest walka z globalnym ociepleniem. Aby uratować planetę Europa - a właściwie rządzący nią polityczny establiszment - ustanowili ambitny cel. Celem tym jest formalnie zeroemisyjność. A tak naprawdę poważne ograniczenie emisji CO2 przez stary kontynent. Cały plan ratowania planety opiera się na tzw. odnawialnych źródłach energii. Czyli na korzystaniu przy produkcji prądu i ciepła w przyszłości z czystych sił natury, które się nie wyczerpują i nie powodują dewastacji klimatu. W całym tym pędzie ku zero(nisko)emisyjności ostatnich lat stało jednak drobnym drukiem, że... No właśnie. Że dojście do pełnej zielonej przyszłości opartej o energetykę odnawialną jest na razie niemożliwe. A to dlatego, że istniejące technologie magazynowania energii nie pozwalają na to, by utrzymać poziom energetycznego komfortu do jakiego przywykliśmy. Krótko mówiąc - gdybyśmy chcieli zrezygnować zupełnie z energetyki innej niż zielona - to trzeba by się liczyć z widmem powracających black-outów, czyli przerw w dostawach prądu. A tego przecież nie chcemy. Aby wyjść z tej matni potrzebna jest tzw. energetyka rezerwowa. Takie mniejsze zło. Ono zagwarantuje nam upragniony komfort. Do roli takiej technologii przejściowej pretendują -teoretycznie - trzy paliwa. Węgiel odrzucono w przedbiegach jak brudny i wczorajszy. Zostały energetyka atomowa i gaz. Ale tu stało się coś bardzo interesującego. Oto na scenę weszli Niemcy i korzystając ze swojej rosnącej przewagi politycznej w ramach Unii zdołali narzucić reszcie odpowiedź, że w roli energetyki rezerwowej obsadzić należy gaz. I tylko gaz. Nie trzeba mieć chyba doktoratu z ekonomii, by wiedzieć, że jak jakieś dobro jest nieodzowne i jednocześnie pozbawione alternatywy to jego cena może rosnąć w nieskończoność. I tak się właśnie stało z gazem. Nie od razu, bo cały proces trwał co najmniej półtorej dekady. W tym czasie nastąpiła rozbudowa sieci przesyłu i magazynowania. Po jednej stronie tego mechanizmu była Rosja (w roli dostawcy gazu) po drugiej Niemcy (jako główna rozdzielnia tego gazu w Europie). Przez lata było miło. Tak miło, że wszyscy, którzy krytykowali ten fundamentalny brak dywersyfikacji byli nazywani "rusofobami", "germanofobami". Albo jednymi i drugimi. Aż tu nagle w 2021 Rosja zaczęła manewr cenowy. Zmniejszając jego podaż i windując cenę. Potem było już tylko gorzej. Dzisiejszy szok cenowy to efekt tego stanu rzeczy. Ni mniej, ni więcej. Wybaczcie rozbudowany wywód, ale krócej się nie dało. A teraz pytanie z kategorii "polska polityka": Który z poniższych dżentelmenów najmocniej krytykował w ostatnich 15 latach latach niemiecką politykę wobec Rosji? Który nazywany był za to "germanofobem"? Który gadał w kółko o konieczności dywersyfikacji dostaw? a. Donald Tusk b. Jarosław Kaczyński c. Robert Lewandowski ("Lewego" dodaję dla zmyły, żeby nie było zbyt prosto) A teraz drugie pytanie: Kto w tym czasie mówił europejskiemu establishmentowi, że "Europę ok"? Kto był premierem rządu w roku 2011, gdy minister Radek Sikorski mówił Niemcom, jak to świetnie im idzie liderowanie w Europie. A jedyny problem polega na tym, że robią to zbyt bojaźliwie? Kto przez parę kolejnych lat blisko współpracował z politykami takimi jak Angela Merkel? Tą samą Angelą Merkel, która przejdzie do historii jako autorka "gazowego planu na transformację energetyczną Europy"? Czy był to: a. Donald Tusk b. Jarosław Kaczyński c. Robert Lewandowski Pomóżcie, bo już się w tym wszystkim gubię!