Mówiąc krótko, wszyscy medialni pajace są zgodni, bo zawsze są zgodni, że trzeba się różnić. A gdyby tak, poćwiczmy wyobraźnię, panujący powiedział, że do żadnej debaty PiS-u nie zaprasza, bo on nie będzie gadać, on buduje, z gadaniny nic nie wynika, tak samo jak z bilbordów czy wyborczych reklamówek, gadaniną nie utrwalimy wzrostu gospodarczego, rząd jest zajęty tym, by nie wpuścić za próg kryzysu i nie ma czasu na pyskówki z opozycją... No, przecież mogłoby tak być, wystarczyłoby, że któremuś z wynajętych socjometrów omsknąłby się przecinek, ale że Igor Ostachowicz wstałby akurat rano drugą nogą i doradził Donaldowi odmienną strategię. Gotów bym się założyć o wszystkie pieniądze, że uśredniony ton mediów, docierających do przeciętnego Polaka, byłby wtedy diametralnie odmienny. Z kim tu debatować, szydziliby mędrcy z Tusk Vision Network i Agory, po co nam pusta gadanina, przecież z góry wiadomo, że nikt nic mądrego w takich wyborczych debatach nie powie! A biurowa klasa średnia tak jak teraz przeżuwa bezmyślnie, że Kaczyński zły, bo nie chce debatować, tak samo przeżuwałaby, że Kaczyński zły, bo chce debatować. A przecież dość już tych kłótni, trzeba pracować, a nie się kłócić, zgoda buduje, i w ogóle, przecież z takim Kaczorem czy Macierewiczem to szkoda gadać, nasz kochany premier jak zwykle ma rację... Aż się już nie chce. Całe to towarzystwo, które tak uniosło się pochwałą debat jako istoty demokracji i które tak podkreśla, jak fundamentalny i ożywczy jest dla zdrowia społecznego spór różnych racji, na co dzień akurat robi wszystko, aby nie konfrontować swych racji z cudzymi. Ucieka przed uczciwą polemiką na równych prawach, jak diabeł przed święconą wodą. Ich telewizyjne dyskusje polegają na wzajemnym przytakiwaniu sobie przez ludzi kibicujących władzy i chwalących ją z różnych pozycji. Swe poglądy i punkty widzenia konfrontują Lis z Żakowskim, Wołek z Kuczyńskim, Władyka z Janickim czy Jastrun z Michalskim. Skrajną prawicę reprezentuje Dominika Wielowieyska, umiarkowane centrum Kolenda-Zaleska, Durczok i przygarść pozbawionych nazwisk i twarzy wicemichników. Fundamentalny spór dotyczy tylko tego, czy PiS jest partią populistyczną, czy stricte już faszystowską, czy Kaczyński jest tylko bardzo groźny i szkodliwy, czy bardzo, bardzo groźny i szkodliwy, i czy "małżeństwa" homoseksualne, oczywiście z pełnią praw majątkowych i rodzicielskich, powinny być tylko dla chętnych, czy również przymusowo jeśli akurat wpadnie gejowi w oko jakiś przystojny heteryk. Od tych głębokich sporów, jak bardzo zielona jest nasza wyspa sukcesu, jak bardzo wszyscy szanujemy dziadzia Bartoszewskiego i Henię-tramwajarkę, jak wielkim historycznym sukcesem jest mądry kompromis dupy z batem leżący u podstaw III RP, i jak wiele się buduje, aż po prostu człowieka mdli i skręca. Nadrzędną zasadą mediów III RP od jej zarania, choć bywały chwile, gdy ten porządek ulegał zachwianiu, jest pokazywanie rzeczywistości postulowanej, poprawnej, jako jedynego istniejącego świata. Tak, żeby człowiek mniej kumaty, zerkając mimochodem na ekran czy wpuszczając radiową paplaninę jednym uchem i wypuszczając drugim, nabierał przekonania, że inaczej po prostu nie można, że nic innego, niż Monika Olejnik i Janina Paradowska nie mieści się w normalności. Owszem, do telewizyjnego świata można na zasadzie okienka wpuścić czasem jakiegoś "pisowca", aby pokazać osobliwość - o, a to jest pisowiec od Kaczyńskiego, żywy autentyczny w skali jeden do jeden, ale nie bójcie się państwo, nie pogryzie, chcieliśmy wam tylko pokazać, co się na marginesach naszej rzeczywistości czai, i już wracamy do naszej debaty redaktor Pochanke z redaktorem Wróblem. Opozycja ten pomysł władzy kupiła, bo zresztą nie miała wyjścia, i zamierza rozegrać na swoją korzyść. Jak tak, to tak - jest rzeczywistość i antyrzeczywistość; któraś musi być fałszywa, ale tego się nie ustali w drodze debaty. Po prostu, jak za peerelu, który zresztą także pod wieloma innymi względami III RP przypomina coraz bardziej, albo przyjmujesz telewizyjny przekaz w całości, z bezgraniczną wiarą - albo w całości odrzucasz, po prostu bierzesz to całe towarzystwo w dwa palce i wyłączasz. Tak poważnie mówiąc, przedwyborczych debat nie ma co żałować. Politycy przerzucają się okrągłymi zdaniami, i jeśli któryś nie popełni rażącego błędu wizerunkowego, nie ma potu na łysinie i nie da się wyprowadzić z równowagi, zwolennicy każdego pozostają w przekonaniu, że ich faworyt miażdżąco wygrał, a rywal się skompromitował. Nic specjalnego od tego nie zależy, i przecież obaj prezesi doskonale to wiedzą. W całej ich grze, nazwanej przez kogoś "debatą o debatach", chodziło o co innego. Jednemu o stworzenie wrażenia, że to ja jestem gotów do rozmowy, a on się uchyla, czyli się boi. Drugiemu zaś o pokazanie, że jesteśmy tylko my dwaj, że dla przyklejonych do stołków cwaniaczków z partii Arłukowicza i Kluzik-Rostkowskiej jedyną opozycją i alternatywą, czy to się komuś podoba czy nie, jest partia posłusznych wyznawców aktualnej linii Jarosława Kaczyńskiego. I to akurat wyszło doskonale. Kiedy w jednej telewizji udziela wywiadu prezes PiS, w drugiej występuje cała reszta - sygnał jest jasny, symetria mordercza. Jest tylko Partia i Opozycja, a te tam różne stronnictwa sojusznicze, przystawki, się nie liczą. Jak można się było spodziewać, wszyscy wirtualni mędrcy, zajęci zgadzaniem się ze sobą, że nie ma demokracji bez debaty i starcia różnych racji, ten drobiazg zupełnie prześlepili. Rafał Ziemkiewicz