Znów wykazałem się naiwną wiarą w ludzi. Kiedy w kwadrans po informacji o łódzkiej strzelaninie do dziennikarzy dotarł sms z biura prasowego PiS, zapowiadający konferencję prezesa, mój kolega z biurka vis-a-vis powiedział "no to będzie ostro". Nieśmiało zaprotestowałem, przekonując go, że to niemożliwe, że tragedia, że majestat śmierci, że Kaczyński powie, że jest przejęty i łączy się w bólu z rodziną i nie wspomni o polityce... Rzeczywistość szybko zweryfikowała moją prostoduszność. Prezes wytoczył ciężkie armaty. Nie wiedząc jeszcze nic ani o motywacjach, ani o sylwetce sprawcy mordu, siekł oskarżeniami, bił w polityków Platformy i media. Bo on już wiedział. I - jak zawsze - nie miał żadnych wątpliwości... Ostatnie miesiące dowiodły, że granice tego co przyzwoite, uczciwe i dopuszczalne w polityce właściwie nie istnieją. Podłe insynuacje ścigały się z twardymi oskarżeniami, kpiny z narodowej tragedii sąsiadowały z zarzutami najcięższego kalibru, w zalewie twierdzeń o pijanym prezydencie, ruskiej trumnie, naciskach na pilota, krwi na rękach czy ostatecznej eliminacji zatraciliśmy pamięć o wzruszeniach i solidarności kilkudziesięciu godzin po smoleńskiej tragedii. Politycy i w sobie, i w nas wywołali wściekłość i nienawiść. Reakcja na łódzką strzelaninę poszła chyba jeszcze dalej. Tu już nie ma niedomówień i woalu. Wyrok ogłoszono jeszcze tego samego dnia. I nie ma co ukrywać, że wskazywanie winnych rozpoczął PiS. Bez wahań i wątpliwości ogłosił, że śmierć Marka Rosiaka jest "wynikiem wielkiej kampanii nienawiści, która jest prowadzona wobec Prawa i Sprawiedliwości", a ta kampania zaczęła się od "moherowych beretów Donalda Tuska", po której nastąpiło "dożynanie watahy i bydło". Mnóstwo było w tym - oczywiście po trosze zrozumiałych - emocji, ale - niestety - ani odrobiny zadumy, nie tylko nad tym, co robili przez ostatnich pięć lat przeciwnicy, ale i co robił w tym samym czasie PiS. Ze strony Platformy obok delikatnego bicia się w piersi i wezwań do refleksji, natychmiast padły odpowiedzi, że "kto sieje wiatr, ten zbiera burzę" i propozycje, by prezesa PiS zaopatrzyć w "kaftan bezpieczeństwa". I w ten sposób w parę godzin po tragedii, znów wylądowaliśmy w naszym dusznym i nienawistnym politycznym bajorze... Nie wiem co kierowało Ryszardem C. Czy coś, co potocznie nazywa się szaleństwem (choć psychiatrzy nie zawsze kwalifikują je jako chorobę), czy mścił się za swe przegrane życie, czy rzeczywiście nadto przejął się sporami polityków. Uważam, że zrównywanie tego mordu z czynem Eligiusza Niewiadomskiego, śmiercią Gabriela Narutowicza i mówienie, że "tak jak wtedy endecja, tak dziś Platforma odpowiada za zabójstwo, bo stworzyła atmosferę w której zrodził się pomysł zamachu" nie ma zbyt wiele sensu. Niewiadomski był działaczem Ligii Narodowej, miał - przerażające bo przerażające - ale logiczne wytłumaczenie swego czynu, a jego strzały spotkały się z entuzjazmem sporej części prawicy. Zamachowiec był czczony, jego czyn opiewany, a atmosfera towarzysząca zabójstwu - i przed, a zwłaszcza po nim - jednak nieporównywalna. Mam poczucie - choć póki co, to oczywiście błądzenie we mgle - że tym razem mamy do czynienia raczej z czynem szaleńca niż wyrachowanego, politycznego zabójcy. I myślę, że kiedy wyjdzie na jaw, iż to nie słowa i zachowania polityków, a choroba i życiowa frustracja pchnęły go do tego czynu, to wszyscy dojdziemy do wniosku, że równie grzeszne i wstrętne było to, co poprzedzało tragedię, jak i to, jak na nią zareagowano. Konrad Piasecki