Casus pilskiego senatora jest doskonałym przykładem tego, jak działa mit jednomandatowych okręgów w praktyce. Właściciel zakładów mięsnych, który dokonał w 1989 roku rzeczy pozornie niemożliwej i został jedynym niesolidarnościowym senatorem, a potem regularnie zasiadał w Senacie, aż do momentu, w którym zaczął mieć kłopoty z prokuraturą, wraca na Wiejską. Wraca, mimo że prokuratura postawiła mu ponad 20 zarzutów - korumpowania urzędników i sędziego, więzienia i bicia swoich pracowników, utrudniania pracy policji i wyłudzenia pieniędzy z funduszy Unii Europejskiej. Wraca otrzymawszy w wyborach uzupełniających 15 tysięcy głosów. Najwięcej w gminie, w której ma swoje zakłady. Demokracja w praktyce? Karykatura demokracji? Jej werdykt jest jednak bezlitosny... Od dawna głoszę, że jednomandatowe okręgi są raczej zagrożeniem dla demokracji niż jej ucieleśnieniem i sensem. Oczyma wyobraźni widzę parlament składający się w dużej części z lokalnych watażków i biznesmenów, mających kaprys pobawienia się w politykę, którzy szantażują swoich krajan: "jak na mnie nie zagłosujecie, to nie dam 1,5 miliona na lokalny klub" (jak to robił pilski senator in spe). W wyborach większościowych szanse pracowitych, a szarych parlamentarnych mrówek spadają niemal do zera. Rosną tych, którzy stworzą parlament rozdrobniony, podzielony, w którym każdą koalicję trzeba będzie tworzyć mozolnie, z trudem i wdając się w małe, a często szemrane interesiki. Ja mam zresztą potężne wątpliwości dotyczące nie tylko sposobu wyłaniania, ale i całej filozofii jednomandatowych okręgów. Ta filozofia każe powtarzać, że ci z JOW-ów będą związani z własnymi wyborcami i wrażliwi na potrzeby swej małej ojczyzny. Otóż, Drodzy Państwo, Sejm i Senat nie są od realizowania potrzeb lokalnych społeczności. Wręcz przeciwnie. Parlamentarzyści muszą umieć wzbić się ponad interes gminy, powiatu i województwa. Muszą umieć spojrzeć z góry i uznać, że czasami obwodnica miasta oddalonego od jego okręgu o 300 kilometrów jest dla państwa bardziej istotna niż droga do jego miasteczka, że podatki, które płacą jego wyborcy, muszą - znów dla dobra ogółu - czasami trafić do regionu biedniejszego, który potrzebuje ich znacznie bardziej. Mnie - miast "jednomandatowców" - marzyliby się parlamentarzyści przetrzebieni ilościowo (tak na moje - obserwujące od prawie 20 lat Sejm - oko, wystarczyłoby 200 posłów i 50 senatorów) i niekoniecznie bardzo bliscy lokalnym wyborcom. Taki legion fachowców, który sprawnie potrafiłby tworzyć prawo, a przy okazji lepszy od dzisiejszego obrazu wybrańca narodu. Zaoszczędzone na nich pieniądze przeznaczyłbym na "uzawodowienie" sejmików wojewódzkich. To na tym poziomie powinni działać radni-interwenci, przyjmujący wyborców i pomagający im w przedzieraniu się przez urzędnicze czy życiowe przeszkody. To oni powinni wziąć na siebie bezpośrednią, osobistą łączność klasy politycznej z wyborcami i to oni realizowaliby ideały demokracji lokalnej i bliskiej człowiekowi. Konrad Piasecki