Tusk i Rokita kompromitują się ogólną nieskutecznością w opozycji i powrotem na Mazowszu "układu warszawskiego", Giertych czy Pawlak nawet się już kompromitować nie potrzebują. W tej sytuacji lewica powinna nabijać punkt za punktem. Ale nie może, bo jest zajęta czym innym - jednoczeniem się mianowicie. Ale trudno się jednoczyć, jeśli nie ma się ani wokół kogo, ani wokół czego. Nawet najgorliwszemu wyznawcy lewicowych idei trudno zobaczyć w Olejniczaku kogokolwiek więcej, niż bezbarwnego karierowicza, jakich dziesiątki kręcą się po wszystkich partiach, biegając na posyłki starszych i dybiąc na ich miejsca. Kwaśniewski, zdaje się, postanowił zostać kolejnym naszym prezydentem na wychodźstwie, co w świetle narastającego zainteresowania nim i jego żoną ze strony prokuratury wydaje się decyzją racjonalną, Cimoszewicz, po tym, jak sromotnie zrejterował i zostawił swych stronników na lodzie, raczej nie wchodzi już w grę - w starej gwardii SLD nie ma nikogo, kto byłby w stanie odzyskać utracony elektorat, pełno jest natomiast skompromitowanych repów, którzy ani myślą ustąpić, i skutecznie odstraszają zarówno wyborców, jak i ewentualne nowe, uczciwsze kadry. Jeszcze śmieszniej jest, kiedy lewica po raz nie wiedzieć już który rusza na poszukiwanie swojej zagubionej tożsamości. Jak zawsze, po długim stękaniu i pomrukiwaniu, okazuje się, że "lewicowa tożsamość" to aborcja, i na okrasę posłanka Senyszyn, postulująca swym ociekającym seksem głosem, by Benedykt XVI, jeśli chce przyjeżdżać do Polski, musiał za to zapłacić. Od czasu, jak mamy wspólny program telewizyjny z Ryszardem Bugajem, coraz bardziej cenię sobie jego kompetencje jako ekonomisty (osobistą uczciwość ceniłem zawsze), ale też coraz bardziej jestem pewien, że dla lewicowego elektoratu zawsze będą one równie niezrozumiałe, jak wywody Balcerowicza, skądinąd jego adwersarza. Lewicowy elektorat, jak widać po wynikach kolejnych wyborów, to ludzie, którzy chcą mnie uczonych wywodów, ale kasy, i gotowi zagłosować na każdego, kto im ją obieca rozdać, czy to będzie komunista, czy endek. Rzecz w tym, że gdy taką obietnicę składa Olejniczak z Kaliszem, Szmajdzińskim i resztą ekipy w tle, nawet najgłupszemu trudno się na nią nabrać. Nie będę udawać, że mnie to martwi. Raczej bawi. Lewicowi działacze ze zgrozą i niedowierzaniem powtarzają diagnozę, że może Polakom wcale nie jest potrzeba lewica, że scena polityczna może się trwale podzielić między prawicę socjalną i liberalną. Uspokójmy ich: fakt, że w Polsce nie ma jakiejś "prawdziwej" lewicy wcale nie znaczy, że na scenie politycznej jest jakaś prawdziwa prawica. To co na niej jest? Nie będę się wyrażał. Rafał A. Ziemkiewicz