Pierwsze posiedzenie Sejmu dziesiątej kadencji sygnalizuje nam zmianę, którą warto w pełni wyświetlić teraz. Zanim jeszcze ulegniemy presji mediów newsowych oraz rozgryzaniu politycznej sceny w prostych kategoriach: "kto kogo?". Po pierwsze, powrót demokracji parlamentarnej W roku 2015 odkryliśmy zamianę Sejmu i Senatu w maszynę do głosowania. Nocą, w pośpiechu, nierzadko niechlujnie stanowiono nowe prawo. Jakiekolwiek wątpliwości co do takiego sposobu pracy nad prawem, interpretowano jednostronnie jako atak na nową władzę. W tej interpretacji polemiczne głosy ekspertów od legislacji nie były traktowane jako głosy ekspertów, ale głosy polityków. Owe semantyczne sztuczki przynosiły pewien rezultat w rzeczywistości: ukonstytuowały monolit partii rządzącej. Wedle pokrzywionego klucza "my - oni", świat profesjonalistów czy w ogóle osób wątpiących po prostu nie mógł istnieć. Żaden przypadek w świecie ideologicznej konieczności nie występował. Tymczasem od wczoraj widać było w Sejmie powrót kakofonii politycznej. Różne głosy, różne zdania. Andrzej Duda opowiadał jedno, opozycja demokratyczna drugie. W demokratyczny sposób podziękowano pani Witek za dotychczasowe "zasługi". Po prostu nie została wicemarszałkiem. Nie jest to koniec jej profesjonalnej kariery ani tym bardziej koniec świata. Co więcej, da się z tym żyć. Po drugie, słodycz demokratycznego chaosu Tymczasem polityczna wolność to właśnie powrót nieprzewidywalności. Do jesieni 2023, gdy PiS-owi nie poszło jakieś głosowanie, uciekano się do reasumpcji. Pacyfikowano każdy przejaw realnego sprzeciwu w obrębie parlamentu. Pytania czy obiekcje stały się źle widziane. W efekcie aktywność dziennikarzy stopniowo była ograniczana. I oto znów przełom. Nagle wczoraj poseł Jarosław Kaczyński na sejmowym korytarzu odpowiedział na zadawane przez rozmaitych dziennikarzy pytania. Fakt, że krótko i arogancko, ale odpowiadał. Co zmiana, to zmiana. Posłowie PiS znajdą się w sytuacji, w której znów będą musieli odpowiedzieć na pytanie, czy będą wdzięczyć się do innych wyborców niż ci, którzy na nich już zagłosowali. Raczej to zrobią, bo wybory samorządowe przed nami. Oznaczać to może gotowość do porzucenia kordonu sanitarnego i gotowość do brania udziału w debatach z przeciwnikami. Dla jasności dodajmy: nie oznacza to, że ani złagodzenia języka debaty, ani tego, że sedno radykalizmu czarno-białej wizji świata prezesa PiS ulegnie zmianie. Po trzecie, hymn I tu Państwa zaskoczę. Wczoraj można się było także odrobinę zamyślić nad tym, co nas jednak łączy. Wystarczyło przyjrzeć się jak nasi politycy, ludzie pokłóceni, często szczerze nienawidzący się, słuchają jak marszałek senior uderza tak, jak przed stuleciami laską marszałkowską. Jak później posłowie, którzy za moment skoczą sobie do gardeł, RAZEM śpiewają nasz hymn. Lepiej lub gorzej radzą sobie wokalnie z "Mazurkiem Dąbrowskiego", którego pierwsze wersy negatywnie odpowiadają przecież na ukryte od końca XVIII wieku pytanie: "czy Polska już zginęła?". I dopiero później okazało się, że jedna osoba się spóźniła na to wspólne wykonanie hymnu. Kto taki? Niezawodny poseł Jarosław Kaczyński. Doprawdy niebywałe, jakie pokrętne mniemanie musi mieć o sobie ktoś, kto tak otwarcie lekceważy wszelkie narodowe konwencje bycia razem. Od razu przypomina się, jak to siedzieliśmy zamknięci w domach w czasach COVID-19, tymczasem ten sam polityk uznał, że znajduje się wysoko ponad innymi obywatelami i "bez żadnego trybu" udał się na cmentarz. Sprawa stała się głośna, bo Kazik napisał piosenkę, po której wybuchła awantura o listę przebojów i runęła radiowa Trójka. Przykłady można byłoby mnożyć. I wydawało się, że ostatnio suweren udzielił Jarosławowi Kaczyńskiemu egalitarnej lekcji pokory. Gdy polityk próbował wcisnąć się przed innymi do kolejki (jakim prawem?), wyborcy odesłali go na jej koniec. I to był prawdziwie polski triumf równości. Piękny symbol zmiany roku 2023. Tyle, że, jak wczoraj było widać w Sejmie, niektórzy politycy raczej się już niczego w sprawie demokracji nie chcą nauczyć. A co dopiero, zmienić na lepsze.