Każdy widział chociaż raz w życiu archetypiczną scenę filmową. Bohater, który nie zawsze jest specem od wybuchów, musi rozbroić ładunek. Ma na to niewiele czasu. Jeśli przetnie czy rozłączy nieodpowiedni kabelek, nastąpi eksplozja. W takiej sytuacji znalazł się Jarosław Kaczyński. Musi wskazać najlepszego prezydenckiego kandydata swojego ugrupowania. Jeśli się pomyli, to na jego barki spadnie odpowiedzialność za przegrane wybory wiosną przyszłego roku. To będzie oznaczać, jak to opisał prostodusznie Grzegorz Schetyna, że "domknie się system". Wszystkie projekty, które są dziś blokowane wetem Andrzeja Dudy (albo możliwością jego użycia), staną się szybko prawem, także te, które są w oczywisty sposób sprzeczne z konstytucją. Wobec praktycznej delegalizacji Trybunału Konstytucyjnego, nie sposób ich będzie powstrzymać. Oznaczać to będzie nie tylko możliwość przejęcia lub przebudowy ostatnich niekontrolowanych przez obecną władzę instytucji, ale i otwartą drogę do przebudowy życia społecznego. Taka ustawa o mowie nienawiści dziś tkwi w resorcie sprawiedliwości. Jeśli zostanie uchwalona, będzie można ścigać i karać niepoprawne politycznie wypowiedzi. To oczywisty bat na prawicę. I droga do jej dalszej marginalizacji. Wybory prezydenckie 2025. Co się stało z Nawrockim? Tymczasem proces wyłaniania w PiS kandydatów na prezydenta zatrzymał się. Sam kilka tygodni temu ogłaszałem, że niemal pewnym faworytem Kaczyńskiego jest Karol Nawrocki, prezes Instytutu Pamięci Narodowej. Był nim naprawdę, ale być przestał. Swoja rolę odegrały publikacje "Gazety Wyborczej" przypisujące dawnemu bokserowi z Trójmiasta niewłaściwe znajomości z ludźmi karanymi sądownie czy poruszającymi się na granicy prawa. Samemu Nawrockiemu przypisano, skądinąd bez żadnych dowodów, praktyki sutenerskie. Okazało się, że korzystanie z ludzi spoza partyjnego zasobu wiąże się z ryzykami wyszukiwania na nich biograficznych haków. Tym co podobno szczególnie przeraziło Kaczyńskiego była wieść, że Nawrocki był kiedyś zafascynowany postacią trójmiejskiego gangstera Nikosia, czyli Nikodema Skotarczaka. Zbierał na jego temat materiały, chciał pisać o nim książkę. Ostatecznie napisał ją ktoś inny. Ale ponieważ zabity w końcu Nikoś był postacią popularną, jeśli nie modną wśród artystów, którzy pasjami próbowali się z nim zaprzyjaźnić, pojawiło się pytanie, czy młody historyk z Gdańska też nie otarł się o te kręgi. Aktorowi Olafowi Lubaszence to nie szkodziło, przeciwnie, dodawało mu towarzyskiego uroku. Z kandydatem na prezydenta, który ma do zdobycia większość Polaków, jest inaczej. Dla niego sama dyskusja, czy znał Nikosia, mogłaby się okazać politycznie zabójcza. Te konkluzje pojawiły się w chwili, kiedy Nawrocki sam się już przyznawał, że jest na liście kandydatów na kandydata. W efekcie na czoło wysforował się były minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek. Niby tylko dopisano go do listy. Tak naprawdę dziś ma największe szanse. Co nie znaczy, że coś jeszcze tego nie zmieni. Przemysław Czarnek: Zalety i wady O Czarnku mówi się ostatnio dużo, także jako o ewentualnym przyszłym liderze PiS. Trzeba przyznać, że się wyrobił, jest zręcznym polemistą, drapieżnym i brutalnym, ale taka jest natura polskiej polityki. Jego niewątpliwą wadą są jednak, zwłaszcza gdyby miał walczyć o głosy 50 procent Polaków, skrajne, nawet jak na prawicę, poglądy. Zwolenników legalnej aborcji, środowiska LGBT czy feministki atakował z ponadwymiarową swadą. Zwolennicy jego kandydatury przekonują, że pozyskałby tą swoją wyrazistością wyborców Konfederacji. To był także atut Nawrockiego, w tym przypadku nie tyle z powodu skrajnego języka co braku partyjnych zatargów z tymi środowiskami. Czy jednak Czarnek nie odstręczyłby z kolei wyborców umiarkowanych, zmęczonych politycznymi bijatykami, pytają oponenci jego startu. Na dokładkę Kaczyński domagał się, aby kandydował ktoś nie bardzo uwikłany w rządzenie w ciągu ostatnich ośmiu lat. Czy można tak powiedzieć o byłym ministrze? Prawda, nie trzeba by go przedstawiać Polakom, co dla partii mającej niewiele pieniędzy, po tym jak PKW pozbawiła ją funduszy, jest niby atutem. Ale też i obciążeniem. Trudno tu myśleć o efekcie miłej niespodzianki, która zadziałała w roku 2015 w przypadku Andrzeja Dudy. Mamy więc kwadraturę koła. Poseł Zbigniew Bogucki i europoseł Tobiasz Bocheński wciąż bywają wymieniani (choć Bogucki coraz rzadziej). Ale prezes PiS uznał ich za zbyt bezbarwnych i ugrzecznionych. Nie przeszkadza mu za to bezbarwność i brak charyzmy Mariusza Błaszczaka. Ale choć nie uwikłał się on w żadną aferę, jest wręcz symbolem pisowskiego ośmiolecia, uosobieniem partyjnej nowomowy, która wyborców Konfederacji zapewne odstręczy. Jeśli nie znajdzie się żadna recepta na wygładzenie życiorysu Nawrockiego, na placu boju pozostanie tak bardzo niedoskonały Czarnek. W obliczu impasu były wicepremier Piotr Gliński rzucił: A może w takim razie sam Jarosław Kaczyński? Niewątpliwie byłaby to recepta na rozgrzanie polaryzacyjnych emocji do granic wytrzymałości. Ale nie da się uczynić z Kaczyńskiego kandydata ponadpartyjnego. Cuda w polityce zdarzają się rzadko. W tym przypadku zgadzam się z antypisowskimi mediami, które twierdzą, że Kaczyński wysunął pomysł partyjnych prawyborów, bo chce się podzielić odpowiedzialnością z działaczami. Nieraz tłumaczył, że nie może czegoś zrobić, albo musi podjąć jakąś decyzję, bo zmusza go do tego partia. Był to na ogół pretekst, szukanie usprawiedliwień. W tym jednym przypadku może chce naprawdę, aby ktoś go odciążył. Tylko że wprawdzie rzucił sam ten pomysł, ale zaraz zaczął go poddawać w wątpliwość. Prawybory miałyby sens wówczas, gdyby dało się w nie wciągnąć, tak jak w Stanach Zjednoczonych, prawicowych wyborców. Na to nie ma jednak ani czasu ani pieniędzy. Głosowanie partyjnego aparatu ani nie dawałoby dobrego propagandowego efektu, ani - co najważniejsze - nie gwarantowałoby wskazania najlepszego kandydata. Ktoś najbardziej popularny wśród działaczy, nie musi się podobać Polakom. Optymalnego kandydata można ewentualnie wyłonić w zadymionym od papierosowego dymu pokoju. Jak widać, tym razem jest to szczególnie trudne. W każdym razie z prawyborów zrezygnowano. Padają rady, między innymi współtwórcy Telewizji Polska 24 Michała Karnowskiego, aby przynajmniej się nie spieszyć i zaczekać na decyzje Koalicji Obywatelskiej. Ma ona nastąpić 7 grudnia, czyli niedługo. Zapowiedział to Donald Tusk. Zapewnił zarazem, że nie on będzie tym kandydatem. Rafał Trzaskowski kontra Radosław Sikorski Prawicowi politycy i nie tylko prawicowi komentatorzy tak się przyzwyczaili do myśli o skrywanym zamiarze startu samego Tuska, że jeszcze teraz nie dowierzają. Mam wrażenie, że lider KO ewentualność stanięcia w szranki poważnie rozważał. I że odrzucił ją, obserwując siłę swojego negatywnego elektoratu. On wystartowałby tylko mając stuprocentową pewność zwycięstwa. Wnosząc do kampanii kiepski dorobek własnego rządu, takiej pewności by jednak nie miał. Tusk i jego partia muszą wybrać między prezydentem Warszawy Rafałem Trzaskowskim i szefem MSZ Radosławem Sikorskim. Tusk wolałby Sikorskiego. Trzaskowski naturalnie z entuzjazmem włączyłby się w proces powstawania ustaw ideologicznych czy likwidujących odrębność ostatnich instytucji niekontrolowanych przez KO. Ale nie ma pewności, czy w każdej sprawie gotów byłby pomagać rządowi. Między nim a Tuskiem nigdy nie było pełnego zaufania. Sikorski złożył Tuskowi hołd lenny już w roku 2010, kiedy rywalizował o prezydenckie kandydowanie z Bronisławem Komorowskim. Od tego czasu między nimi nic się nie zmieniło. Zarazem, choć w teorii można widzieć w Sikorskim narzędzie jakiegoś zajazdu na wyborców Konfederacji, to jednak sondaże są nieubłagane. Według United Surveys szef MSZ miałby słabsze niż Trzaskowski wyniki w pierwszej turze i niekoniecznie szanse na wygraną przynajmniej z Karolem Nawrockim w turze drugiej. Nie pomagają popisy twardzielstwa ministra, ataki na prezydenta Dudę, udział w czystkach ambasadorów. To Trzaskowski jawi się jako bardziej teflonowy. Może dlatego, że choć ideologicznie jest bardziej na lewo, nie kojarzy się tak mocno z partyjnymi awanturami. Dylemat Tuska nie jest pewnie aż tak dramatyczny jak Kaczyńskiego. Wciąż obecna koalicja rządząca zdaje się korzystać z efektu wznoszącej fali. Ale w czystej teorii także on może być autorem samobójczej personalnej decyzji. W roku 2015 wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na Komorowskiego jako faworyta. A wygrał lekceważony Andrzej Duda, choć podobno prezes wyznaczył mu dużo skromniejsze zadanie: przejść do drugiej tury i uzyskać niezły wynik. Piotr Zaremba