Badania pokazują, że wspólna lista opozycji - a szczególnie koalicja PO, PSL-u i Polski 2050 - gwarantuje skuteczne zwycięstwo z PiS-em. Apele o jedność wybrzmiewają w wystąpieniach Donalda Tuska od miesięcy. Włodzimierz Czarzasty oświadczył nagle w ostatnią sobotę w Jastrzębiu-Zdroju, że opozycja jest już dogadana. Tego samego dnia w Białymstoku Szymon Hołownia zaproponował całej opozycji stworzenie "koalicji wolności". Tymczasem jest to - jak w wyśpiewanym kiedyś przez Tadeusza Nalepę bluesowym wierszu Bogdana Loebla - "piękny ogród kłamstw". W istocie bowiem opozycja podzielona jest jak nigdy wcześniej, wspólna lista wydaje się obecnie nierealna, a radosne deklaracje o konieczności zjednoczenia mają zabezpieczyć ich autorów przed oskarżeniami, że to oni odpowiadają za to, że nikt się z nikim nie dogadał. Wtorkowe (20 września) spotkanie liderów partii opozycyjnych, którzy przyjęli zaproszenie Aleksandra Kwaśniewskiego i Bronisława Komorowskiego na wspólne świętowanie 25. rocznicy rozpoczęcia negocjacji w sprawie wejścia Polski do NATO, jest reklamowane jako szansa na przyszłe porozumienie wyborcze. W rzeczywistości być może na jakiś czas przykryje kryzysy i podziały, jakie dominują w opozycyjnym środowisku, ale realnie nie zbliży niechętnych sobie polityków. Jak bowiem poważnie traktować pojednawcze deklaracje w sytuacji, gdy sejmowe kuluary huczą od plotek, że lewicowcy wcale nie wykluczają powyborczej koalicji z PiS-em, ponieważ nie wierzą w zwycięstwo opozycji, a wspólne rządy z liberałami i chadekami byłyby dla nich bardziej niestrawne? W polityce nie ma rzeczy niemożliwych, a po wyborach w Jarosławie Kaczyńskim może odżyć miłość do lewicowych polityków "starszo-średniego pokolenia", jak kiedyś nazwał on Józefa Oleksego, a wkrótce - kto wie? - może nazwie tak Czarzastego. W lipcu Adrian Zandberg określił ewentualny sojusz z Koalicją Obywatelską jako "skrajnie mało prawdopodobny", na początku września Robert Biedroń oznajmił, że "w sprawach światopoglądowych Donald Tusk jest mało wiarygodny". Po tym, jak Tusk zapowiedział bezwarunkową liberalizację prawa aborcyjnego, rzecznik PSL Miłosz Motyka stwierdził z kolei, że szef PO "tym sposobem wykluczył wspólne listy". A jeszcze w maju Szymon Hołownia mówił, że "jedna lista rodzi dużo więcej ryzyk, niż inne układy polityczne". Te napięcia nie zniknęły, podobnie jak nie zniknęły napięcia w samej Platformie, której lider - sceptyczny wobec gry zespołowej wyrazisty solista - nie może myśleć o budowaniu jedności całej opozycji bez zbudowania jedności we własnych szeregach. Środowiska Rafała Trzaskowskiego, Barbary Nowackiej czy inne frakcje KO oraz PO o dużym dorobku politycznym, dziś marginalizowane, to także część opozycji, której nie da się wyrzucić za burtę bez uszczerbku na ciężarze własnym. To nie jest tak, że opozycyjni wyborcy - którzy oczekują realnego zjednoczenia - dadzą się nabrać na piękne słowa i wzniosłe gesty, zwłaszcza że słomiane inwestycje kojarzą im się raczej z obecną władzą. Oni wolą raczej, by liderzy się nie kochali, ale stworzyli wspólny front, niż udawali miłość i finalnie przegrali z D’Hondtem. W polskiej polityce brakuje powagi, o czym przekonujemy się codziennie, eksploatując stare filmy Stanisława Barei do nieustannych kpin ze współczesności. Opozycji - która przez ostatnie lata budowała opowieść o dewastującej porządek demokratyczny dyktaturze i która dziś zamiast wielkiej gry o zwycięstwo, podejmuje małe gierki o partykularyzmy - wypada znów przypomnieć Cypriana Kamila Norwida: "Wolni ludzie! tworzyć czas!". Przemysław Szubartowicz