Jest poniedziałkowy poranek. Biuro prasowe prezydenta zwołuje pilną konferencję. Przed dziennikarzami staje poważny i uroczysty Aleksander Kwaśniewski. Łamiącym się głosem mówi: "Postanowiłem zwrócić się do ministra sprawiedliwości z prośbą o ułaskawienie Zbigniew Sobotki. To gest humanitarny. Uważam Sobotkę za osobę, która wycierpiała już dosyć. Ten człowiek stracił stanowisko i nazwisko, musiał odejść z polityki... Nawet jeśli popełnił błąd - został już dostatecznie ukarany...". Cyniczni dziennikarze się nie wzruszają, ale i jakoś szczególnie nie oburzają, politycy komentują - negatywnie, ale dzielnie stawiają im czoła prezydenccy ministrowie. Po dwóch dniach nie ma sprawy. Tak mogło być, ale tak - jak wiemy - nie było. Zamiast tego prezydent cichaczem wysłał wniosek ułaskawieniowy na ręce ministra, który - jak wiadomo - do jego sympatyków nie należy. Zamiast tłumaczyć swą decyzję - uciekł do Wisły i zaszył się na kilkanaście godzin w swym pałacyku, jego ministrowie nie odpowiadali na telefony i esemesy, a jedyny obecny na placu boju entuzjasta Kwaśniewskiego - Ryszard Kalisz mętnie tłumaczył, że prezydent nie analizuje wyroku tylko osobę. "Jak można było tak to fatalnie rozegrać?" - pytałem potem jednego z najbliższych współpracowników prezydenta i usłyszałem: "Na to pytanie nie ma odpowiedzi". Podejrzewam więc, że tak, jak to często bywało w podobnych sytuacjach, Aleksander Kwaśniewski przestraszył się własnej decyzji, uznał, że lepiej sprawę wyciszać nieobecnością niż wdawać się w polemiki. I przegrał ją - w oczach opinii publicznej - sromotnie. Żeby było jasne: nie uważam, że ułaskawienie Sobotki (o ile nastąpi) będzie decyzją szczęśliwą, nie uważam też, że dobre "sprzedanie" sprawy, to za każdym razem klucz do sukcesu, bo w tej sprawie tego klucza chyba nie ma. Ale też nie podzielam sądów tych, którzy twierdzą, że tą decyzją prezydent zniszczy swój wizerunek i karierę. Karawana krytyk przejdzie, kurz opadnie, Kwaśniewski pójdzie dalej... A podobno ma dokąd, bo słyszałem, że już pojawiły się pomysły, by został kimś w rodzaju specjalnego wysłannika Unii Europejskiej ds. Kaukazu. Na pewno jednak "sprawa Sobotki" sprawi, że ostatnie dni prezydentury nie będą miłym pławieniem się w ciepełku podsumowań "ciężkich dziesięciu lat, które poświęciłem swemu narodowi", a i aksamitne - jak planowano- przekazanie władzy stanie się trochę bardziej szorstkie. Cała ta historia zostanie włączona do wymienianego jednym tchem katalogu wpadek i kompromitacji Aleksandra Kwaśniewskiego i kto wie, czy nie spowoduje, że PiS nie zacznie znów wspominać o - nieco ostatnio porzuconych i zapomnianych - pomysłach stawiania ex (lada chwila) prezydenta przed Trybunałem Stanu. Konrad Piasecki