Jak nie obudzić się z ręką w nocniku
Im gorzej dla Polski, tym lepiej dla władzy? Pozwolę sobie zacząć od luźnego nawiązania do pewnej sceny z "Rozmów kontrolowanych" Sylwestra Chęcińskiego, jednej z pierwszych filmowych prób żartobliwego rozliczenia PRL-u, który, według niektórych, wraca. Na zadawane wielokrotnie pytanie, czy panująca i pęczniejąca drożyzna zaszkodzi władzy, jest tylko jedna logiczna (choć pozornie wręcz przeciwnie) odpowiedź: Nie tylko nie zaszkodzi, ale stanie się dla niej wyborczym paliwem. Tak jak kryzys uchodźczy i wojna z Unią Europejską.
Jarosław Kaczyński, podobnie jak jego główny konkurent Donald Tusk i jeszcze kilka innych figur "starej gwardii" (w przeciwieństwie do upojonych wodą sodową liderów pomniejszych ugrupowań opozycyjnych i zagubionych we mgle debiutantów), rozumie politykę. Zamiast zajmować się przesypywaniem piasku na przedszkolnym placu zabaw, planuje wielką operację dokończenia dzieła, które rozpoczął. A więc pogrzebania Polski Okrągłego Stołu, Polski europejskiej, Polski demokratycznej, i budowy Budapesztu w Warszawie, czyli państwa autorytarnego, pozbawionego kontroli niezależnego sądownictwa.
Podczas gdy sejmowa lewica wierzy w fatamorganę normalnej pracy parlamentarnej i głosuje przeciw odrzuceniu budżetu w pierwszym czytaniu, ludowcy przyłączają się do rządzących i popierają budowę muru na granicy, a Szymon Hołownia zajęty jest kwestionowaniem opozycyjnego przywództwa Tuska i lekceważeniem metody D’Hondta, prezes partii władzy z chirurgiczną precyzją bada aktualną strukturę elektoratu. Chce bowiem stworzyć taką ofertę na wybory, która wzmocni twardych miłośników, uwiedzie niedostatecznie uwiedzionych i podzieli lub wyśle na emigrację wewnętrzną tych, którzy do wygrania wyborów nie są mu potrzebni. Krótko mówiąc, uprawia politykę, której dodatkowo będzie można dopomóc, zmieniając "dla Kukiza" ordynację wyborczą.
Władza, dobrze rozeznana w sztuczkach socjotechnicznych i "psychologii tłumu", lekceważy kwestię drożyzny i buduje propagandową narrację, że ceny wprawdzie są wysokie - co ma wynikać z pandemicznych konwulsji całego świata w ogólności oraz ze "złej polityki" poprzedników w szczególności - ale zarobki rosną i są coraz wyższe, więc problem jest niewielki. Jednocześnie przekonuje, że program społeczny zwany Nowym Ładem ulży tym, którzy drożyznę odczuwają najbardziej, ale zarazem - to już ukłon Kaczyńskiego w stronę niekoniecznie wysokich instynktów - stracą na nim ci, którzy "żyją z cwaniactwa".
To świetna ilustracja najchętniej stosowanej przez Kaczyńskiego historycznej metody, czyli dzielenia i rządzenia. Z jednej strony ustawianie się w roli zbawcy własnego elektoratu i elektoratu potencjalnie do zdobycia - jest drogo, ale my wam dosypiemy - a z drugiej wskazanie kolejnego wroga, którego będzie można nienawidzić. Owi "cwaniacy" - czyli w domyśle ciężko pracujący i płacący podatki przedsiębiorcy, którzy stracą na Polskim Ładzie choćby poprzez zabranie możliwości odliczania składki zdrowotnej - to przecież tylko kolejna wersja "łże-elit", "gorszego sortu", "elementu animalnego", "mord zdradzieckich", "kanalii", "łotrów" czy "komunistów i złodziei".
Jednocześnie Kaczyński zdaje sobie sprawę, że o ile wrażliwym Polakom kroi się serce na widok uchodźczych dzieci wypchniętych gdzieś do lasu, o tyle większość bardziej chce skutecznej ochrony granic przez państwo. To właśnie po to kreuje się wizerunek uchodźcy jako co najmniej niebezpiecznego dewianta, żeby potem występować przed publicznością w kostiumie wybawiciela, który w obronie rodaków i innych państw Zachodu wybuduje mur. W tym sensie, w sensie realnej polityki kryzys uchodźczy jest na rękę władzy, ponieważ im dłużej będzie trwał, tym dłużej będzie mogła ona "ratować Polskę", a nawet Europę.
Kiedy prezes partii rządzącej mówi o "anarchii" w polskich sądach, to oczywiście można ironizować, że rządzi już szósty rok, więc skąd ta anarchia, ale można też rozumieć to jako zapowiedź bezwzględnego obezwładnienia ostatnich szańców niezawisłości. Kaczyński bowiem doskonale wie, że wprawdzie Unia Europejska stawia na praworządność i wartości, ale jednocześnie nie może sobie ona pozwolić na to, by "stracić" tak duży kraj, który ze względu na kwestie geopolityczne (wschodnia granica UE) i gospodarcze pełni ważną rolę we Wspólnocie. Jakiś rodzaj zgniłego kompromisu (taktyczna likwidacja Izby Dyscyplinarnej w zamian za fundusze i przejście "sporu" w stan przewlekły) wcale nie jest więc wykluczony.
Według niektórych politologów analizujących sondaże po raz pierwszy od 2015 roku pojawiła się szansa na to, by opozycja po wyborach zdobyła większość. Na razie jest to jednak senne marzenie, które może zakończyć się pobudką z ręką w nocniku. Chyba że część opozycji zrozumie, że bez konsolidacji wokół najsilniejszego, bez zakończenia sztucznej rywalizacji wewnętrznej, bez budowy wspólnej konstrukcji, wygrać się nie da.
Przemysław Szubartowicz