"Jak PiS dojdzie do władzy..., to Macierewicz w skórzanym płaszczu będzie urzędował na Szucha, a Karski będzie jeździł pijany meleksem i porywał młode dziewczyny. Jak PiS dojdzie do władzy..., tok show Wojewódzkiego poprowadzi Pospieszalski, Wiadomości będzie czytał Ziemkiewicz, a Wyborczą i TVN wywiozą na Dworzec Gdański. Jak PiS dojdzie do władzy..., zamienią Orliki w miejsca straceń, Saska Kępa zmieni nazwę na Beata Kempa, Niesiołowski będzie się ukrywał w Bieszczadach, a Kutz w podziemnej norze na Mazurach. I w ten właśnie dzień Mroczek stanie przeciwko Mroczkowi, a Golec przeciwko Golcowi" - opowiada ponurym głosem, spowity ciemnością, w bardzo zgrabnym skeczu, jeden z kabaretów. Kiedy obserwuję polityków PO, którzy w straszeniu PiS-em, a ostatnio - sprzysiężeniem PiS-u z SLD, znaleźli najlepszy sposób na utrzymanie władzy, to mam niepokojące wrażenie, że pomysły tegoż kabaretu wzięli sobie nadto do serca. Wizja sojuszu Napieralskiego z Kaczyńskim, jako skutecznego straszaka przedwyborczego, wydaje mi się nie tylko umiarkowanie skuteczna, ale i - co chyba dla straszaków gorsze - mało prawdopodobna. Jeszcze PiS, owszem, owszem... Partyjni działacze i ich elektorat z lekkim niesmakiem i bólem, ale porozumienie z "postkomunistami" (choć chyba dziś obowiązuje już wersja "politykami lewicy starszego i młodszego pokolenia") zdołaliby przełknąć. Zwolennicy Jarosława Kaczyńskiego nie takie sojusze już dzielnie znosili, a dziś, po Smoleńsku, ich przywiązanie do prezesa i wiara w jego dziejowe posłannictwo są mocne niczym wężowe sploty grupy Laookona. Gorzej, dużo gorzej, wygląda jednak wizja takiej koalicji z perspektywy lewicy. Choć, bez wątpienia, SLD jest coraz bardziej stęsknione i spragnione powrotu do władzy, choć politycy Sojuszu coraz częściej śnią o sobie w rządowych limuzynach i opromienionych blaskiem ministerialnych stanowisk, to nie wierzę, by na serio chcieli i zdołali porozumieć się z PiS-em. Bo co prawda w krótkiej perspektywie spełniliby swe marzenia i zaimponowali żonom i pociotkom, ale w dalszej - sprzymierzenie z "czarnym ludem", na jakiego Sojusz kreuje PiS, mogłoby okazać się śmiertelnym zagrożeniem. Dla wyborców SLD porozumienie z "mordercami Blidy" byłoby czymś ponurym, obrażającym estetykę, po prostu obrzydliwością nad obrzydliwościami. A nie wierzę, by jakiekolwiek sukcesy rządzenia mogły zrekompensować im poczucie niesmaku i rozgoryczenia. Rządzenie przez cztery lata byłoby okupione obrazą dużej części wyborców, a i - moim zdaniem - partyjnym rozłamem, bo politycy zgrupowani wokół Kwaśniewskiego, Kalisza czy Olejniczaka nie zdzierżyliby takiego zwrotu i pożegnali się z partią-matką. Mając takie, mało świetlane perspektywy, liderzy SLD zrobią wszystko, by owszem - rządzić, ale rządzić z dużo strawniejszym partnerem, czyli Platformą. A że nadzieje na imponujące zwycięstwo PO zaczynają z sondażu na sondaż spadać, a wraz z nimi oddalać się i gasnąć wizje dalszych niezmąconych rządów PO-PSL, na miejscu polityków partii Tuska zacząłbym nieco ostrożniej straszyć SLD. Bo jak już przekonają własnych sympatyków że lewica to bezideowi cynicy, którzy pójdą z każdym i to za psi grosz, to powyborcze padanie im w ramiona będzie dużo bardziej przykre, a połykanie własnego języka - trudniejsze. Konrad Piasecki