To, że w zabawach publicznymi mediami wszyscy mają na sumieniu jakieś grzeszki, jest - cytując premiera-prezesa - "oczywistą oczywistością". PiS sprzymierzający się z SLD, lewica udająca dziewicę orleańską, Platforma, której minister z miną świętoszka i oburzeniem na ustach robi wszystko, by pomóc Farfałowi... Niewinnych tu nie ma, no, może z wyjątkiem PSL-u, które po czasach władania radiem i telewizją jest dziś mocno odsunięte od półek z medialnymi konfiturami. W tych grzesznych przepychankach wokół panów Farfała, Szwedo et consortes każdy wietrzy swój interes. PiS za wszelką cenę chce odzyskać telewizję, mając nadzieję, że będzie ona głównym orężem do walki o reelekcję Lecha Kaczyńskiego. Dla odsuniętego na boczny tor SLD, jakikolwiek, nawet symboliczny wpływ na media wart jest najbardziej egzotycznych sojuszy, a Platforma uznaje, że przymierze dwóch opozycyjnych partii jest zagrożeniem stokroć większym niż pozostawanie w telewizji, nieco dziś bezprizornego Farfała, którego polityczny mentor ma taką zadrę w stosunku do braci Kaczyńskich, że słodycz zemsty na nich tłumi niesmak współpracy z partią "ciamci-ramci". Estetyka tych zawieranych naprędce kompromisów i porozumień jest oczywiście mniej niż mierna. PiS sprzymierza się z partią, którą jej prezes chciał przed pięciu laty zdelegalizować, SLD nie czuje już obrzydzenia do tych, którzy "mają krew Barbary Blidy na rękach", a i Platforma jakoś tak zapomniała, że szef telewizji był dla niej zawsze odsądzanym od czci i wiary neofaszystą. Paryż był kiedyś wart mszy, dla naszych Henryków IV-tych telewizja warta jest najwyraźniej zatkania nosa i wstydliwych przymierzy. Jacy Burbonowie takie i ich kompromisy... Jedyną szansą na wycięcie nowej ścieżki w tym gąszczu politycznych interesów było przerwanie żywota Krajowej Rady. Co więcej, wybór nowej dawał jakie takie nadzieje na to, że publiczne media zaczną być nadzorowane wedle zasad wzajemnego patrzenia sobie na ręce i wykuwania decyzji w ramach ugody największych sił politycznych. Ten system, testowany na początku lat 90., gdy w Krajowej Radzie zasiadali i Marek Siwiec, i Ryszard Bender, choć daleki był od ideału, to sprawdził się chyba jak dotychczas najlepiej. Gdyby - po rozwiązaniu - Radę wybierano dziś na nowo, znaleźliby się w niej i ludzie PiS-u - z nominacji prezydenta, i ktoś z PSL, i z Platformy. PiS i Platforma miałyby możliwość wzajemnego blokowania i siłą rzeczy skazane byłyby na kompromis - może i trochę zgniły, ale przynajmniej zawierany jawnie i między największymi ugrupowaniami politycznymi - co dawałoby gwarancję tego, że będzie on w miarę trwały. To, co mamy dziś, i co czeka media publiczne w najbliższych miesiącach, po tym, jak władzę tam ostatecznie przejmie koalicja PiS-SLD, będzie nie tylko nietrwałe (co może akurat nie jest i takie złe), ale też obarczone takim grzechem pierworodnym, który jeszcze bardziej pogorszy i jakość, i osąd, i samopoczucie tych, którym przyszło tam pracować. Kolejne personalne i polityczne roszady pchają publiczne media na dno, co nawet z mojej perspektywy - człowieka pracującego w ich konkurencji - jest procesem zasługującym raczej na smutek niż radosne zacieranie rąk. Konrad Piasecki