Ot, taka historyjka z wczorajszego "Super Expressu": bezrobotny w Łodzi nie dostanie nigdzie pracy, bo za bardzo mu się chce pracować. Chodzi o to, że w ramach unijnej sprawiedliwości społecznej uruchomiono właśnie mechanizm, który promować ma zatrudnianie wszelkiego rodzaju leni i obiboków - a mówiąc politycznie poprawnie: "trwale wykluczonych z powodu patologii społecznych". Wyłonieniu wykluczonych służą specjalne, opracowane przez specjalistów ankiety. Bohater tekstu nie rozumiejąc, o co w ankiecie chodzi, zadeklarował w niej, że praca jest dla niego ważna, że gotów jest do niej dojeżdżać nawet z daleka, że będzie dyspozycyjny i może zostawać po godzinach. W efekcie potencjalny pracodawca powiedział mu, że sorry, ale zatrudnić go nie może, bo straci unijne dofinansowanie, jakie zostanie mu wypłacone, jeśli zatrudni "trwale wykluczonego". Polacy szybko się uczą, więc niebawem wszyscy, którzy naprawdę chcą znaleźć pracę, będą wiedzieli, że trzeba w pośredniaku wpisywać, że się na wszystko kładzie lachę, do roboty żadnej nie ma chęci i w ogóle się przyszło do urzędu tylko po stempelek. I odwrotnie, notoryczne obiboki, którym właśnie zależy tylko na stempelku, wpisywać będą deklarację pracowitości, by mieć święty spokój. Nie takie rzeczy już my ze szwagrem robili, przeżyli my ruska, przeżyjem i Tuska, nasz naród niczym lawa, do radzenia sobie z biurokratycznymi debilizmami nawykły jak mało który na świecie... Ta historyjka wystarczy za wszystkie intelektualnie i szłuszniacko napuszone medialne analizy sukcesu Korwina z ostatnich tygodni. Więcej takich euroidiotyzmów w naszym życiu codziennym, a poparcie dla polityków rąbiących prosto w oczy, że żyjemy w kosmicznym idiotyzmie, nie może nie rosnąć, choćby taki polityk poza tym bredził o gwałceniu kobiet, polskich najemnikach walczących przeciwko jego ekscelencji Putinowi czy przypadkowej śmierci Przemyka i księdza Popiełuszki. A takich historyjek nasze rozpłaszczenie przed unijną władzą rodzić musi coraz więcej. Można by już dziś układać całe rozległe antologie idiotyzmu - na czele z moją ulubioną eurodyrektywą "ekologiczną", która w trosce o naturalne środowisko nakazuje dorzucać elektrowniom do pieca określony procent "biomasy". W efekcie w imię naturalnego środowiska w elektrowniach i ciepłowniach pali się całe wagony zdrowego, cennego drewna - przecież nikt nie będzie, jak to sobie unijni mądrale zapewne wyobrażali, zbierać chrustu po lasach albo porzuconej słomy na ścierniskach. Inna historyjka z cyklu "zirytuj się, zaklnij i zapomnij": pewien złodziej właśnie dostał 27. wyrok. Podobnie jak 26 poprzednich, w zawieszeniu. Wyszedł i nawet nie ukrywa, że będzie kradł dalej, bo w końcu co komu do jego sposobu na życie. Jak wpadnie, to dostanie wyrok 28., a może z czasem, kto wie, dojdzie do jubileuszowego, 50. I co? Taki jest system. Marcin P. miał tylko 9 wyroków, ale i tak dostał wymagające m.in. niekaralności koncesje na obrót kruszcami i przyjmowanie depozytów. Jeśli któraś z prasowych historyjek jakimś przypadkiem stanie się nazbyt głośna, to wtedy pan premier poświęci jej konferencję prasową, na której zapowie nowelizację albo specustawę, na mocy której będzie się surowo karać i zdecydowanie tępić przejawy - albo może zdecydowanie karać, a przejawy tępić surowo. W jazgocie prorządowych propagandystów po głosowaniu nad immunitetem byłego szefa CBA umyka jeden wątek, a mianowicie: dlaczego sam Tusk zaniedbał był świętą wojnę z IV Rzeczpospolitą, choć fizycznie znajdował się zaledwie o kilka minut spaceru od Sejmu? Ano zaniedbał, bo w tym czasie prowadził właśnie "konfę", na której przez 40 minut odgrażał się, co to on nie zrobi piratom drogowym, a już zwłaszcza Robertowi N. - temu od białego BMW - jak go złapie. A że złapie, praktycznie już złapał, bo "pirat już jest namierzony", zapowiedział ładnych parę dni temu. Można powiedzieć, że idzie po pirata, ramię w ramię ze swoim pociesznym ministrem spraw wewnętrznych. Niestety, właśnie - idzie, a tamten jeździ, i to wypasionym "baleronem", więc efekt tej przechadzki jest dla wszystkich z góry oczywisty, poza samym premierem i jego Sancho Pansą. Bardzo chciałbym wiedzieć, czyim synalkiem jest gość, który w tak demonstracyjny sposób ośmiesza wszystkie, par excellence, organa III Rzeczpospolitej - dwudziestotrzylatek rozbijający się najdroższymi modelami luksusowych limuzyn i chwalący się tym w sieci, przed którym gliniarze chowają się we własne buty, a prokuratorzy lękliwie umarzają wszystkie zarzuty i "nie widzą podstaw", nawet gdy im sam premier mówi, że sobie życzy dokładnie odwrotnie. Jeśli ten fakt nie wyjdzie na jaw, a nie zanosi się, Robert N. może jeszcze namieszać nieźle w polityce. Dla młodzieży z blokowisk zapewne już stał się kimś w rodzaju Zorro III RP, idolem i ucieleśnieniem ich własnych, nieziszczalnych - bo trzeba wiedzieć, gdzie i komu się urodzić - marzeń o luksusowej bryce, przygodzie oraz graniu na nosie policji i całemu światu. Zresztą możliwe, że skleroza ustrojowa zaszła już tak daleko, że Robert N. może to wszystko robić nawet bez specjalnej "kryszy", a wtedy na takiego bohatera nada się jeszcze lepiej. Jego wybór, w co chce teraz pójść: w kasę, jako ambasador którejś z samochodowych marek czy może w wybory. Nie potępiam zresztą młodych ludzi, którym facet zaimponował. Tęsknota za takim "easy riderem" pojawia się wszędzie, czego dowodem choćby stary amerykański film pod takim tytułem, czy, bardziej jeszcze, sławny "Znikający punkt" i dziesiątki jego podróbek. Tyle że w kraju normalnym kończy się właśnie na filmie i marzeniach. Jakoś mi się dziwnie przypomniała sławna anegdota o wizycie śp. Andrzeja Leppera w USA, kiedy to przewodniczący "Samoobrony" spytał przewodniczącego amerykańskiego związku farmerów, dlaczego oni, jak chcą coś wymusić na rządzie, nie zablokują jakiejś drogi? Na co Amerykanin odpowiedział krótko: "Bo by nas policja zastrzeliła"! No, ale to w Ameryce. Nasi Izy Rajderzy mogą być zupełnie spokojni.