Lamentowanie w tych popkulturowych i populistycznych czasach, że liczy się prawdziwa opowieść, trzeba wrócić do głębokiej debaty, odbudować umowę społeczną, będące udziałem pięknoduchów i naiwniaków - w tym mnie - nie wytrzymuje zderzenia z rzeczywistością. Współcześni politycy są jak telewizja: sprzedają to, czego łaknie lud, nawet jeśli jest to kompletny chłam, rozrywka niskich lotów lub resentyment. Z pewnością nie pragną zmieniać świata na lepsze, choć raczej dlatego, że brakuje adresatów takiego podejścia, a nie dlatego, że nie byliby w stanie tego robić. Mężowie stanu, którzy potrafiliby porwać obywateli wielką ideą, śpią albo wyparowali, bo mało kto na wielkie idee dziś czeka. Kaczyński, doskonale odnajdujący się w takiej rzeczywistości, sięgnął więc po ulubiony chwyt i podzielił świat polityczny na pół. Po jednej stronie - w tej cynicznej fantazji - jest "partia polska", patrioci i reformatorzy, a po drogiej stronie - "partia niemiecka", kosmopolici i zdrajcy. Po jego stronie są prawdziwi chrześcijanie, a po przeciwnej - permisywizm i ateizm. Po stronie PiS jest prawda i dobro, po stronie opozycji kłamstwo i zło. I tak dalej. W świecie utkanym z tak infantylnej, a zarazem brutalnej i przez to atrakcyjnej przędzy, to właśnie aktualna partia władzy ma większe szanse w starciu z opozycją, nawet jeśli opozycja zdobędzie tytuł moralnego zwycięzcy. Dlaczego? Bo opozycja - także dzieląc świat polityczny na pół, ale inaczej, bo nie przy użyciu najprostszych emocji, tylko racjonalnych argumentów - po prostu jest w tym mniej sexy, niż PiS. Cóż może być bowiem bardzo atrakcyjnego w podziale na łamaczy prawa i miłośników praworządności? Albo na nietolerancyjnych i tolerancyjnych? Czy wreszcie na przeciwników silnej Unii Europejskiej i zwolenników integracji oraz siły cywilizowanego Zachodu? Nie chcę przez to powiedzieć, że opozycja powinna rozpocząć rywalizację o to, kto ma bardziej ponętny strój barbarzyńcy. Pragnę jedynie zauważyć, że kurczy się tradycyjny rynek liberalnej demokracji i zamienia w bokserski ring bez zasad. Lider PiS w Pabianicach podzielił się ze swoją publicznością jeszcze inną godną odnotowania informacją. Zapytany, co będzie, jeśli po wyborach PiS będzie musiał dobrać sobie koalicjanta, żeby móc rządzić, odparł, że w takiej sytuacji na pewno rozpocznie się pewna gra, o szczegółach której nic nie powie, żeby czegoś przedwcześnie nie zdradzić. Niby nic szczególnego, każdy polityk mógłby coś takiego powiedzieć, ale widząc skłóconą opozycję, która - wiele na to wskazuje - pójdzie do wyborów na kilku listach, można zastanawiać się, kogo prezes PiS ma na myśli. Radykalną prawicę czy radykalną lewicę, które w równym stopniu nie lubią "partii niemieckiej" za jej liberalizm - odpowiednio obyczajowy i gospodarczy? Z łezką w oku zerknąłem w ostatnich dniach na kilka archiwalnych odcinków emitowanego na przełomie lat 80. i 90. XX w. programu TVP "Sto pytań do...". Publiczność złożona z dziennikarzy wszystkich możliwych opcji odpytywała w nim zaproszonego gościa w sposób nieustępliwy, kulturalny, inteligentny i głęboki. Rzecz obecnie - gdy dociekliwość została zastąpiona przez napastliwość, a szerokie spojrzenie przez oczy szeroko zamknięte - zupełnie niebywała. Jarosław Kaczyński - wówczas niecieszący się dużym poparciem szef kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy - doskonale sobie w tym programie poradził, choć tak samo dzielił świat polityczny na pół. Wtedy jednak takie igrzyska były dyscypliną niszową. Dziś płyną głównym nurtem. Przemysław Szubartowicz