Był tylko katalog zasobów IPN, powszechnie dostępny i często przez dziennikarzy używany do sprawdzenia, czy coś znajduje się w zasobach na temat tej czy innej osoby publicznej. Żeby ciągle nie latać w tym celu do czytelni na Towarowej redaktor Wildstein skopiował sobie ten katalog na dyskietkę, co mógł zrobić każdy, bo, jako się rzekło, tajna nie była. A skoro miał go na dyskietce, to ten czy inny kolega poprosił go: pożycz, i skopiował dla siebie, a potem puścił dalej. Aż pewnego dnia "Gazeta Wyborcza" ogłosiła że "ubecka lista hula po Polsce", oskarżyła o jej ułożenie Wildsteina i zażądała wyrzucenia go z pracy, co ówczesne służalcze wobec establishmentu kierownictwo "Rzeczpospolitej" natychmiast zrobiło. Tysiące razy powtórzona w mediach elektronicznych zbitka zrobiła swoje - coś, czego realnie nigdy nie było, zaistniało w sferze publicznej i pociągnęło za sobą konkretne polityczne skutki. Od tego czasu siła kreacyjna "Gazety Wyborczej" zmalała, jej sprzedaż spadła o połowę, przedsięwzięcia internetowe okazały się niewypałami, a telewizyjne udaremniła kłótnia w postpeerelowskiej rodzince, zwana "aferą Rywina" - ostatnio wydawca gazety zmuszony był nawet zastawić warszawską siedzibę koncernu, oficjalnie dla sfinansowania "nowych ciekawych przedsięwzięć", ale w środowisku wszyscy twierdzą, że głównie dla ratowania tzw. płynności. Niemniej flagowa gazeta "Agory" odniosła właśnie nowy, porównywalny z "Listą Wildsteina" sukces: wykreowała jako społeczny problem istnienie lekarzy katolików i tzw. deklarację wiary. W istocie deklaracja wiary jest ze strony tych, którzy ją podpisali gestem znaczącym tyleż samo, co na przykład uczestnictwo w procesji Bożego Ciała. Nie zmienia ona niczego. Od dawna funkcjonuje w polskim prawie tak zwana "klauzula sumienia". Lekarze, dla których dekalog jest prawem nadrzędnym względem ministerialnych rozporządzeń, poruszają się więc w granicach prawa. Nie jest ich - można dodać "niestety" - wielu. Pod złożoną na Jasnej Górze deklaracją znalazło się trzy tysiące podpisów, na około sto trzydzieści tysięcy praktykujących w Polsce zawód lekarski - na dodatek, jak się zdaje, głównie z tych specjalności, w których przeprowadzanie zabiegów dozwolonych prawem, a z punktu widzenia etyki chrześcijańskiej niedopuszczalnych nie grozi. "Fakt prasowy" posłużył jednak do uruchomienia lawiny komentarzy, złośliwości, ataków i internetowych memów propagujących linię "Gazety Wyborczej" - katolikiem to możesz sobie być w domu, ale publicznie lepiej się do tego nie przyznawaj, a już zwłaszcza nie waż się mówić, że ci twoja wiara coś nakazuje albo zakazuje. Nie będę się dzisiaj skupiał na sprawach merytorycznych - chodzi o medialną hucpę, o mechanizm strugania niusa z niczego po to tylko, by móc uruchomić propagandową kampanię i personalną nagonkę (w tym wypadku na profesora Jana Oleszczuka - którego, nawiasem mówiąc, ta sama gazeta kilka lat temu zachwalała jako promotora swej akcji "rodzić po ludzku"). Profesora michnikowszczyźnie ugryźć się pewnie nie uda, skończy się tylko na obślinieniu, ale nigdy dość wysyłania do lemingów sygnału: chcesz robić w III RP karierę, to dobrze ćwicz giętkość kręgosłupa. Biotechnologia to puszka Pandory. Sprzeciw przeciwko beztroskiemu korzystaniu ze wszystkich otwierających się możliwości jest wyrazem rozsądku, i nie przypadkiem jest tak, że o możliwych fatalnych długofalowych skutkach upowszechnienia techniki "in vitro" mówią profesorowie genetyki, a entuzjazmem pałają profesorowie filozofii. Ale propagandowa narracja lewackich mediów, która wątpliwości wobec ingerowania w naturę usiłuje przedstawić jako jakiś rodzaj rasizmu, rzekomej nienawiści do "źle urodzonych" dzieci to granda po prostu niewiarygodna. Za każdym razem, gdy pojedzie "nietolerancją dla dzieci z in vitro" jakiś "Newsweek", "Wyborcza" czy inny wykwit agit-propu III RP oczy przecieram ze zdumienia i - stary, naiwny idiota - wciąż nie mogę uwierzyć, że można aż tak bezczelnie łgać i aż tak robić ludziom wodę z mózgu. Tak się składa, z przyczyn czysto sytuacyjnych i pozbawionych jakiejkolwiek logiki, że entuzjaści biotechnologii są zazwyczaj zawziętymi wrogami genetycznego modyfikowania żywności. Dziwię się, że koncerny zarabiające na GMO jeszcze nie sięgnęły po prostą metodę medialnego poniżenia przeciwników ich własną bronią i nie wynajęły agencji pijarowskich do wrzucenie przeżuwaczom w mózgowie zbitki, iż walka z GMO to nietolerancja wobec gorzej sytuowanych. Bo przecież było by to równie zasadne jak kampania przeciw krytykom in vitro: bogate elity kupujące delikatesy w sklepach ze "zdrową żywnością" dają upust swej pogardzie dla prostych ludzi, skazanych przez sytuację materialną na napchane zmodyfikowaną soją produkty z dyskontów. Propagandowa hucpa rozszerza się w debacie publicznej jak nowotwór, zorganizowana klaka władzy odbiera słowom ich właściwy sens, zakrzykuje zgodnym skandowaniem fakty. Obchody 4 czerwca jako "dnia wolności" i "rocznicy wolnych wyborów" to przecież czysty Gierek - pewnie zresztą były gensek chichocze w zaświatach, patrząc na to ze swego kotła. Mniejsza już o to pisanie historii na nowo czy o pominięcie w obchodach "Solidarności", tej "Solidarności" bez której nie było wolności. Tłumaczy agit-prop, że przecież wysłano imienne zaproszenie dla p. Dudy (nawet nie dla przewodniczącego Dudy, ale właśnie tak - dla pana Piotra Dudy). Takie samo zaproszenie dostał na przykład redaktor naczelny tygodnika "Polityka" Janusz Baczyński, którego pokazała TV w loży VIP-ów razem z "najwierniejszą z wiernych" Janiną Paradowską. Jak widać, zdaniem organizatorów ich zasługi dla obalenia komunizmu i wywalczenia wolności są takie same, jak NSZZ "Solidarność". No, po to przecież była cała ta impreza, żeby napisać historię na nowo - tak, żeby wyszło, że wolność przed ćwierć wiekiem wywalczył dla nas obecny establishment. Ale poraża bezczelność, z jaką ten establishment potrafi nam wmawiać oczywistą nieprawdę. Przecież 4 czerwca nie było żadnych "wolnych wyborów" (bo "częściowo wolne wybory" to jak "częściowo świeże jajko"). 4 czerwca 1989 odbył się plebiscyt, w którym Polacy mieli zatwierdzić ustalenie Okrągłego Stołu o dopuszczeniu do parlamentu Komitetu Obywatelskiego Przy Przewodniczącym NSZZ Solidarność Lechu Wałęsie w roli koncesjonowanej opozycji, takiego o wiele większego "Znaku" czy "Paksu". I co zrobili Polacy? Polacy tę umowę odrzucili. Owszem - odrzucili! Powiedzieli jasno: to za mało, my sobie po prostu nie życzymy dłużej PZPR u władzy, dość, won! - czego znakiem było wykreślenie tzw. listy krajowej, nawet w "okręgach zamkniętych". A co zrobiła z tymi wynikami wyborów wspólnie stara i nowa władza? Olała je demonstracyjnie. Wałęsa stwierdził, że wycięci komuniści jednak do Sejmu wejdą, bo taka była umowa. Słowem - wolę ludu okazała się mieć nowa, wstępująca nomenklatura równie głęboko, jak stara, ustępująca. Jeśli coś 4 czerwca święcić, to "Dzień zblatowania" albo "Dzień wydudkania" Polaków przez kolejną ekipę - ale wolności? Ale najwyraźniej wszelkie fakty można zignorować, gdy ma się w ręku potęgę propagandową i gdy można do swojej hucpy wykorzystać wizytę prezydenta USA. Pal diabli wszystko, przyjechał Obama i obiecał nam, że tym razem to już nas sojusznicy nie wystawią do wiatru. I, jak to się entuzjazmuje jeden z dzienników: "Polacy zakochali się w Obamie". A przy okazji w asystującej mu gorliwie podczas rozrzucania szklanych paciorków rządzącej ekipie. Nie wierzcie państwo własnym oczom. To Biały Człowiek przyjechał do Murzynów, a nie odwrotnie.