Jeszcze o 15.14 w polskim bajorku politycznym panowała absolutna sielanka. Powietrze przejrzyste, krajobraz może nie za piękny, acz dobrze znany, pełen spokój. I nagle grom z jasnego nieba - depesza PAP: ***PILNA*** Prezydent jest bliski podjęcia decyzji o rozwiązaniu parlamentu - dowiedziała się PAP w poniedziałek ze źródeł zbliżonych do kierownictwa PiS. Piekło Dantego to w porównaniu z tym, co działo się w ciągu następnej godziny, bajka dla dobrze urodzonych panien. Informacje zaczęły mnożyć się w zastraszającym tempie. "Prezydent wzywa do siebie marszałków Sejmu i Senatu", "Lech Kaczyński wygłosi o 20.00 telewizyjne orędzie", "Jarosław Kaczyński zwołuje posiedzenie Rady Sygnatariuszu Paktu Stabilizacyjnego" - woń siarki, smoły i wizja waliz pakowanych przez parlamentarzystów unosiły się w powietrzu. Tyle, że to, co mówiono publicznie kompletnie nie zgadzało się z tym, co słyszałem po cichu od polityków PiS. "Straszy", "Nic z tego nie będzie", "Spokojnie", mówili mi do słuchawki telefonicznej. No i okazało się, że mieli rację. Koło 20.00 napięcie zaczęło opadać, a gdy prezydent w krótkim i mało efektownym wystąpieniu zakomunikował, że parlamentu nie rozwiąże, zgodny chór zapytał: "No to po co były te strachy?". Szantażowanie LPR i Samoobrony? Toż one tak zaszantażowane i bojaźliwe, że bardziej się nie da. Kłótnia z bratem? Kto w to uwierzy? Już bardziej prawdopodobna wydaje mi się teza, że Lech Kaczyński wykorzystał pierwszą okazję pokazania, że nie jest prezydentem malowanym, że żadne tam pakty - nawet podpisywane przez brata - nie będą wiązać mu rąk, że będzie prowadził własną politykę i grać będzie ostro. Taki był zamysł - przyznaję ciekawy - tyle, że mocno kulało jego wykonanie. Bo jakże inaczej rzecz cała by wyglądała, gdyby z pałacu prezydenckiego przed 21.00 nie wyszły żadne sygnały. Gdyby rzecznik prezydenta miast mówić, że prezydentowi pakt się nie podoba i że się waha, nie mówił nic poza "Przygotowujemy orędzie - zmuszony jestem milczeć". Wtedy suspens byłby piękniejszy, a polityczny efekt bardziej imponujący. Prezydent mógłby zakomunikować, że całe zamieszanie to efekt histerii drżących o własne posady polityków i nerwowych dziennikarzy i że on żadnych wahań nie przeżywał. Mógłby, ale nie zakomunikował i - jak się zdaje - w oczach opinii publicznej wyszedł na takiego, który chciał pomóc bratu w kolejnym rzucaniu na kolana dwójki Giertych - Lepper. Pomóc - pomógł, ale obaj panowie są tak upokorzeni i tak wściekli, że na miejscu Jarosława Kaczyńskiego unikałbym cichych i nieoświetlonych uliczek. Spotkanie w którejś z nich pary przemiłych dżentelmenów, z których jeden będzie wysoki a drugi mocno opalony - może zakończyć się fatalnie. Wczorajsze wydarzenie komentuje Konrad Piasecki: