Kiedy przed tygodniem, we wtorkowy poranek, moja zmyślna wydawczyni rzekła do mnie "Konrad, a może by tak zbadać, czy Platforma nie miałaby ochoty na przygarnięcie Giertycha", spojrzałem na nią wzrokiem politycznego wyjadacza i w słowach grzecznych, acz bezwzględnych, wyśmiałem jej knowania. Przypomniałem, że jeszcze niedawno współkoalicjant panów Kaczyńskiego i Leppera był dla PO-wców rarogiem i czarnym ludem, jego pomysły mundurkowe czy lekturowe były odsądzane od czci i wiary, a wyznawcy Platformy, opowiadając wieczorem swym dzieciom bajki, straszyli "wielkim i smutnym Romanem", który przyjdzie i wsadzi je do wora. Z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku edukowania młodszych pokoleń pogrążyłem się w rozmyślaniach o naiwności własnych współpracowników, a tymczasem... Tymczasem w głowach polityków PO rodziła się myśl. Myśl, a może raczej bez-myśl, bo z punktu widzenia politycznej logiki najlepszym, co mogli zrobić, było umycie rąk i powiedzenie: "Niech tam sobie pan Giertych opowiada, co chce, niech sprawdzą to prokuratury, a nasza chata z kraja, my między moherowych koalicjantów pakować się nie będziemy". Logika jednak zaspała, obudziły się upiory, a one szepnęły platformersom w uszko: "kujcie żelazo, niech Giertych czuje wsparcie, dopieśćcie go, niech dalej opowiada swoje smętne historie o niegodziwościach kaczystowskiego reżimu" i dawajże politycy PO zaczęli jeden przez drugiego mówić, że Giertychowi wierzą..., że na pewno ma rację..., że właściwie, gdyby chciał..., niech złoży deklarację..., może rozbuduje skrzydło konserwatywne..., nigdy nie mówi się nigdy... Dopóki ktoś nie obudził się, nie poszedł po rozum do głowy i nie rozesłał wewnętrznego komunikatu, to żałość brała... Upiorna miłość do Romana Giertycha nie była jednak przypadkiem odosobnionym. W tym samym czasie rozbłysł bowiem inny afekt. Równie nagły i równie oryginalny. Obdarzono nim Zbigniewa Romaszewskiego. Senator PiS-u nie dalej jak dwa tygodnie temu postanowił - wbrew zaleceniom partyjnym - bronić Krzysztofa Piesiewicza. Ta obrona dziwiła, postępowanie politycznych adwokatów senatora-adwokata uznano powszechnie za niezrozumiałe, media - w swej masie - pełne były głosów potępienia. O dziwo jednak - do czasu. Przynajmniej wobec Romaszewskiego. Bo kiedy głosował on za Piesiewiczem, był potępiony, ale kiedy tylko PiS uznał, że Romaszewskiego (i Andrzejewskiego przy okazji) ukarze, i kiedy tylko został on zawieszony, a potem odszedł z klubu i napisał w tej sprawie list otwarty - stał się niemalże bohaterem, kimś, kto odważył się przeciwstawić "dyktatowi" i "nietolerancji"Jarosława Kaczyńskiego. Natychmiast zapomniano - i o co chodzi, i za co Romaszewski umiera. Liczyło się tylko to, przeciwko komu powstał, bo przecież już samo to dowodziło, że musi walczyć o słuszną sprawę... Konrad Piasecki