Grząski grunt
Za propozycją ponownego przeliczenia głosów stoją mocne argumenty. Ale za kreowaniem mitu założycielskiego "ukradzionych wyborów" nie stoją prawie żadne. Gdyby Tusk oddał tekę premiera Trzaskowskiemu, mógłby uciec do przodu z tego grząskiego gruntu.

W obecnej sytuacji politycznej w Polsce - totalnego rozchwiania państwa i polaryzacyjnego kociokwiku - ponowne przeliczenie głosów miałoby już tylko walor stabilizujący. Choć nie ma pewności, czy nie znaleźliby się tacy, którzy samo liczenie uznaliby za akt obarczony oszustwem. Zwłaszcza że specjaliści od badań statystycznych także prezentują skrajne oceny - jedni uważają, że ujawnione nieprawidłowości mogły mieć wpływ na wynik, inni sądzą, że wprost przeciwnie. Warto by jednak przeliczyć głosy z trzech powodów.
Rozmiękczone państwo
Po pierwsze - nie ma w naszym kraju instancji, której werdykt byłby uznany przez wszystkich. W czasie rządów PiS rozmiękczono najważniejsze instytucje i obecnie nawet Sąd Najwyższy nie ma żadnego autorytetu, bo połowa politycznej Polski uznaje izbę nadzwyczajną, a druga połowa nie uznaje. Jest jednak w tym nieuznawaniu niekonsekwentna, ponieważ niektóre jej werdykty milcząco przyjmuje.
Po wtóre - precedens przeliczenia wszystkich głosów wyborczych dałby pełną legitymizację prezydentowi, a przecięcie spekulacji leży w jego i wyborców interesie.
Po trzecie wreszcie - wielu obywateli przestało wierzyć w uczciwość państwa, a to jest prosta droga do powolnego gnicia i rozpadu umowy społecznej, która i tak ledwo zipie.
Problem polega jednak na tym, że - wbrew retorycznym zaklęciom - tak naprawdę powszechne ponowne liczenie głosów nikomu nie jest na rękę. Opozycja stojąca za Karolem Nawrockim nie tyle obawia się efektu liczenia, ile utraty wizerunku niezłomnych zwycięzców w oczach własnych wyborców.
Władza zaś, a szczególnie Donald Tusk, doskonale wie, że doprowadzenie do ponownego liczenia i na przykład - mimo już stwierdzonych zafałszowań - potwierdzenie zwycięstwa prawicy byłoby dla rządzącej koalicji politycznym nokautem, po którym mogłaby się już nie podnieść. Woli więc utrzymywać niepewność.
"Nie ma dublera dla sapera"
PiS wprawdzie nie ma moralnego prawa, by dziś opowiadać, że Tusk z Romanem Giertychem atakują podstawy państwa, ponieważ w 2014 roku to właśnie formacja Jarosława Kaczyńskiego i Andrzeja Dudy próbowała doprowadzić do ponownego przeliczenia głosów i grzmiała o fałszowaniu wyborów. Ale i Tusk ma słabe karty, bo dokładnie wtedy to on był w sytuacji tego, który ostrzegał przed atakiem na ustrojowe podstawy Polski.
Role się odwróciły, choć oczywiście odwróciła się też sytuacja. O ile prawica nie zamierza nie tyle oddawać zwycięstwa, ile nie chce pozwolić nawet na jego kwestionowanie, o tyle Tusk zamienił się w politycznego sapera. I to takiego, dla którego nie ma dublera - jak w "Misiu" Stanisława Barei.
Skoro więc "nie ma dublera dla sapera" - a Tusk jest z natury solistą w polityce - to właśnie on wziął na siebie odpowiedzialność badania zaminowanego terenu. Co prawda sam sobie zaprzeczył i powołał rzecznika rządu, choć jeszcze kilka tygodni wcześniej był przeciwnikiem takiego rozwiązania, ale wciąż osobiście zajmuje się zarządzeniem emocjami elektoratu. Najpierw uspokajał sytuację i apelował, by nie podważać wyniku wyborczego, ale jak zobaczył, że temat zaczął być nośny, sam zaczął go podkręcać.
To dość osobliwa metoda, ale dokładnie na tym polega współczesna polityka krótkich emocji i mocnych obrazków. Teraz saper Tusk bada grząski grunt pytania, co zrobić ze Zgromadzeniem Narodowym - zwoływać czy odraczać. Zwołanie oznaczałby kapitulację (a tego słowa premier, jak mówił, nie zna). Odraczanie równałoby się "rewolucji", o jakiej mówił Andrzeja Duda.
To wszystko ma krótkie nogi, a saper myli się tylko raz. Jeśli więc Tusk chce rzeczywiście ponownie przeliczyć głosy, powinien pokazać precyzyjną ścieżkę prawną, jak to zrobić, ponieważ w tej sprawie mnożą się wątpliwości i pytania. Jeśli jednak premierowi marzy się nowy mit założycielski jego formacji - mit "ukradzionych wyborów" - to raczej się przeliczy.
Mit bez poparcia
Przede wszystkim dlatego, że elektorat mieszczański nie obudzi w sobie trwałych emocji związanych ze spiskową teorią dziejów albo chociaż zasianą wątpliwością. PiS-owi udało się wmówić wielu ludziom, że wypadek lotniczy był zamachem tylko dlatego, że ta opowieść trafiła na podatny grunt emocjonalno-mentalny. Był w niej bohater "zabity przez Rosjan", no i była to prawdziwa tragedia narodowa, która w różny sposób dotknęła całego społeczeństwa.
A "ukradzione wybory" - jak celnie zauważa prof. Marcin Matczak - mogą co najwyżej uwolnić koalicję rządzącą od koniecznych zmian wewnętrznych i naprawiania prawdziwych przyczyn porażki wyborczej. A samego Tuska uchronić przed rozliczeniami w partii, bo przecież był on jedną z twarzy przegranej kampanii Rafała Trzaskowskiego.
Prawica szykuje się już pełną parą do zaprzysiężenia prezydenta, a Tusk musi zdecydować, co zrobić z łodzią, którą osobiście chybocze.
Czy jest w stanie pokusić się o ucieczkę do przodu, na przykład oddając Trzaskowskiemu - politykowi z 10-milionowym zaufaniem powyborczym - stanowisko premiera rządu? Mógłby wtedy na nowe otwarcie użyć starego hasła: "Wasz prezydent, nasz premier".
Przemysław Szubartowicz