Wiadomo, że sprawa reparacji realnie jest zamknięta, tak jak przyczyny katastrofy smoleńskiej są doskonale wyjaśnione. Ale masy dostaną od Jarosława Kaczyńskiego nowe opium na kampanię wyborczą, które osłodzi nieco trudy kryzysu gospodarczego, ożywi zakurzone resentymenty, rozpali usychające namiętności. Tymczasem opozycja swojego "opium" wciąż nie wymyśliła. Postpolityka wymaga wojny - zdaje się myśleć Kaczyński - a dzielić i rządzić można dziś tylko przy pomocy czarno-białych i egzaltowanych narracji: źli Niemcy kontra dobrzy Polacy, podnóżki odwiecznych wrogów kontra dumni rycerze suwerenności, wrogowie polskości kontra obrońcy narodowych wartości, itp. Wyśmiewany za swoje wpadki językowe i coraz większą wizerunkową nieporadność lider partii władzy doskonale zdaje sobie sprawę, że prawdziwa polityka to coś znacznie poważniejszego niż najgłośniejszy wiec i krytyka w mediach liberalnych. Dokonuje więc kolejnej wielkiej manipulacji, aby rozhuśtać łódź społecznych nastrojów, ponieważ wie, że tylko w ten sposób będzie w stanie je zagospodarować. W czasie spotkań z wyborcami snuje opowieści o wspaniałej władzy, która we wszystkim daje sobie radę, jednocześnie brutalnie atakuje przeciwników politycznych. Nie stoi za tym umiłowanie prawdy, lecz umiłowanie władzy, czyli - zwykły cynizm. Partie opozycyjne znów zostały wywołane do tablicy, ponieważ wciąż nie wypracowały sposobu narzucania własnych tematów, a największa z nich podjęła tę grę pozorów i chce sprawdzać, jak PiS-owi idzie odzyskiwanie bilionów od Niemiec. Jednocześnie obserwujemy na opozycji głębokie niezrozumienie tego, w jaki sposób partia rządząca zamierza utrzymać poparcie i władzy nie oddać. Kiedy Donald Tusk ogłosił na Campusie Rafała Trzaskowskiego, że nie wpuści na listy polityków, którzy nie zgadzają się na bezwarunkową liberalizację prawa aborcyjnego, opozycyjni konserwatyści i chadecy odebrali to jako zerwanie rozmów o dużej koalicji wyborczej, a lewicowcy zobaczyli w tym chęć odebrania im politycznego tlenu. Wyczekiwana przez elektorat jedność opozycji - a więc to, czego PiS boi się najbardziej - zaczęła się pruć. Mimo że branie dziś w Polsce na czołowe sztandary opozycyjne spraw światopoglądowych - nawet tych, które na Zachodzie nie budzą już tak wielkich kontrowersji - to droga na zatracenie, również i ta gra pozorów jest z różnych powodów podejmowana. Podczas gdy PiS budzi swój elektorat, zasypuje lęk przed drożyzną kolejnymi obietnicami, celowo otwiera ideologiczne fronty, zwiera szeregi, opowiada o wielkiej Polsce - znacząca część opozycji najwyraźniej zaczyna wierzyć, że nie potrzebuje poszerzania pola walki poprzez zdobywanie umiarkowanego centrum. Mariusz Janicki zwrócił niedawno w "Polityce" uwagę na jeszcze jedną grę pozorów, przy pomocy której PiS będzie stawiać opozycję w trudnym położeniu. Publicysta uważa, że władza zechce przekonać do siebie właśnie umiarkowany elektorat poprzez pokazanie, że suwerenność państwa - w sensie narzucanym przez rządzących - jest wartością absolutną, więc nawet osoby niechętne PiS-owi powinny przeciwstawiać się "dyktatowi" Brukseli czy Berlina w jakiejkolwiek sprawie. W ten sposób mają narodzić się "suwereniści" jako - jak pisze autor - "podgatunek symetrystów". Gotowi krytykować rząd za rozmaite jednostkowe nieprawidłowości, ale grający z nim w jednej drużynie w sprawach zasadniczych, fundamentalnych, wyjętych poza nawias doraźnego sporu. Ta "gra jest subtelniejsza - obóz władzy chce wpływać na polityczny środek, na 'normalsów'" - konkluduje autor. "Błądzenie jest rzeczą ludzką, ale dobrowolne trwanie w błędzie jest rzeczą diabelską" - powiada Augustyn. Ciekawe, czy opozycja czytuje wielkich filozofów. Przemysław Szubartowicz