Gra konstytucją
Prezydent Andrzej Duda ożywił się i zaczął opowiadać o potrzebie zmiany konstytucji. O referendum w tej sprawie i tak dalej. Po co to robi? Przecież już na pierwszy rzut oka dywagowanie dziś o konstytucji jest rzeczą bez sensu. Przynajmniej z dwóch powodów.
Po pierwsze, PiS nie ma większości, by konstytucję zmienić. Ta większość to 307 posłów i 51 senatorów. Trudno też przypuszczać, by w swych propozycjach zyskał poparcie innych klubów - z miesiąca na miesiąc PiS jest w Sejmie coraz bardziej osamotniony, skłócił się nawet z Kukizem, więc na uchwalenie nowej konstytucji przez ten parlament szanse są praktycznie zerowe. Nie mówiąc już o referendum zatwierdzającym...
Po drugie, jak wykazuje praktyka, PiS nie przywiązuje wielkiej wagi do konstytucyjnych zapisów, lekceważy je, przekręca. Dla tej formacji inne słowo jest ważniejsze.
To nie jest jakiś wyjątek w historii. Takie rzeczy się zdarzały. A propos konstytucji jest wielce pouczająca opowieść z przesłuchania Gomułki. To było w roku 1952, on był przesłuchiwany w areszcie X Departamentu, protestował, że go aresztowano, mówił, że chroni go immunitet (bo był posłem), powoływał się na konstytucję. Na co prowadzący przesłuchanie Anatol Fejgin podsunął mu pod nos gumową pałkę, sycząc "o, tu jest konstytucja"!
Jeśli chodzi o PiS, to rzecz wygląda trochę inaczej - tam nad konstytucją (i wszelkimi innymi zapisami) jest suweren (czyli naród). A to czego ów suweren chce, jaka jest jego wola, ogłasza Jarosław Kaczyński. Ten prosty mechanizm władzy, znany od czasów prehistorycznych, ma tę zaletę, że jest łatwo zrozumiały (zwłaszcza dla ludzi prymitywnych), ale ma też wadę - nijak nie da się go zapisać w formie prawa. Bo jak?
Po cóż więc Andrzej Duda pcha się w sprawę ryzykowną i mało potrzebną?
Zacznijmy od odpowiedzi najbardziej banalnej - żeby być ważny. Innymi słowy, gadanie o konstytucji to prosty zabieg PR-owski. O Andrzeju Dudzie znów robi się głośno i to nie na zasadzie Adriana, którego wszyscy lekceważą, ale zaczyna mówić się o nim, jak o polityku, który coś może, coś chce. Dodajmy do tego jeszcze jeden element - w PiS-owskiej wersji konstytucji, tej która zniknęła ze stron internetowych tej partii, zapisany był ustrój prezydencki, prezydent dominował nad rządem i parlamentem, mógł rozwiązywać Sejm praktycznie, kiedy chciał, sędziów miał w garści, więc rozmawiając o czymś takim Duda wzmacnia swoją pozycję.
Nawiasem mówiąc, ten przypadek pokazuje, jak nie warto pisać ustawy zasadniczej kierując się impulsem chwili. PiS swój projekt (ten tajny) pisał jeszcze w czasach Lecha Kaczyńskiego, to miała być konstytucja "pod niego". Potem przyszedł Smoleńsk. I teraz w te buty miałby wejść Andrzej Duda, co byłoby nie tylko niepoważne, ale chyba i śmieszne. Bo proszę sobie to wyobrazić...
Ale jest i inne wytłumaczenie konstytucyjnej aktywności prezydenta. Otóż trudno mi uwierzyć, by Andrzej Duda mógł taką operację rozpocząć sam z siebie. On, jeżeli to zaczął, to za namową Jarosława Kaczyńskiego.
Prezes PiS zresztą tę dyskusję rozpoczął, ogłaszając, że konstytucja z 1997 roku jest "postkomunistyczna". Czyli nie chodzi o to, że na przykład buduje ona niestabilne relacje między prezydentem a premierem, albo że źle określa zakres swobód obywatelskich itp., itd.... Zarzut dotyczy niewłaściwego pochodzenia.
Znając PiS, możemy w ciemno obstawiać, że po takich słowach prezesa, po tym jak odezwał się prezydent, lada moment pójdą następni... I różni politycy PiS oraz prawicowi dziennikarze, tzw. media publiczne, no i "anonimowi internauci" oczywiście, zaczną nas za chwilę przekonywać, że konstytucja z 1997 roku jest okropna, absolutnie zła, zarażona postkomunizmem, przeszkadza dobrze rządzić, itd.
Takie operacje polityczno-propagandowe mogliśmy w ostatnich miesiącach obserwować. Tak pluto na Trybunał Konstytucyjny i prezesa Rzeplińskiego, tak atakowano KOD i Mateusza Kijowskiego, tak zwalczano Ryszarda Petru, o pomniejszych sprawach nie wspomnę.
Teraz przychodzi czas na konstytucję. Z punktu widzenia prezesa Kaczyńskiego atak na nią przynosi mu same zyski. Deprecjonowanie jej, poniewieranie, otwiera ścieżkę do prostej konstatacji - że jest rzeczą naturalną łamanie konstytucji, bo jest zła, bo suweren jej nie chce. Więc po co przejmować się jakimś zmurszałymi zapisami? Społeczne przyzwolenie na poniewieranie konstytucji otwiera drogę do kolejnego poszerzania zakresu władzy prezesa. Nie trzeba w tym celu zmieniać żadnego przepisu. Samo gadanie wystarczy, sama atmosfera.
Ta atmosfera pozwoli również na bardziej realną dyskusję nad nową ustawą zasadniczą. A to otwiera PiS-owi pole do negocjacji - na przykład z Kościołem. Sądzę, że biskupi gotowi byliby wiele dać, by w konstytucji znalazły się satysfakcjonujące ich zapisy... Więc zapewne chętnie do antykonstytucyjnej krucjaty się przyłączą.
U boku prezydenta i pani premier... Oni oboje mają w tyle głowy jeszcze jedno - łamali konstytucję z 1997 roku, wiedzą to, i wiedzą, że może ich czekać za te czyny Trybunał Stanu. Zohydzenie konstytucji byłoby jakimś czynnikiem łagodzącym. Bo trudno karać za złamanie prawa, którego i tak nikt nie uważał za poważne. A gdyby udało się uchwalić nową konstytucję? To byłoby jak akt uniewinnienia. Bo jaki jest sens karania kogoś za łamanie zapisów, które dawno już nie obowiązują?
I w ten sposób, pozornie bezsensowna kampania, gadanie dla gadania, może okazać się operacją posiadającą głęboki sens.
Robert Walenciak