Kibicowałem Jarosławowi Gowinowi, kiedy wiosną roku 2020 zablokował absurdalne przedsięwzięcie zwane "kopertowymi wyborami". Jego rolą było wtedy powstrzymywanie niektórych przejawów triumfalizmu i arogancji Zjednoczonej Prawicy. Warunkiem było jednak zachowanie kontroli nad własnymi posłami Porozumienia. Kiedy Jarosław Kaczyński przechwycił dwie trzecie spośród nich, mógł pozbyć się samego Gowina. Kto stracił więcej? Czy PiS na tym zyskał czy stracił? Rządzenie w oparciu o lotne piaski sejmowej drobnicy ma swoje uciążliwości i czasem przynosi straty (casus posła Łukasza Mejzy). Nie zawsze daje stuprocentową pewność - patrz wciąż niejasny wynik gry o zablokowanie sejmowej komisji śledczej w sprawie inwigilacji Pegasusem. Ale najwyraźniej prezes PiS woli taki hazard od stałego układania się z takim partnerem jak Gowin, przekonanym, że umowa koalicyjna gwarantuje mu na zawsze pozycję języczka u wagi. Gowin w Tygodniku Interii: Żartuję, że na liczbę przeżytych zamachów ścigam się z Fidelem Castro Na tę okoliczność powstały już zresztą dwie legendy. Wedle jednej lider Porozumienia miał dość współpracy z Kaczyńskim, szukał tylko pretekstu, aby wyjść i znalazł w postaci sporu o detale Polskiego Ładu. Wedle drugiej Kaczyński szukał tylko odpowiedniej okazji do zemsty za tamto upokorzenie z roku 2020. Nie wiem, czy nawet historycy znajdą bezdyskusyjną prawdę. Czy fakt, że Gowin stracił dużą część swojej formacji, go kompromituje? Budowanie własnych środowisk politycznych pomiędzy silniejszymi zawsze jest ryzykowne. Zbyt skomplikowane przesłania często przegrywają z argumentem nagiej siły. Ta jest przy obozie władzy, niezależnie, czy w różnych sporach ma on rację. Z drugiej strony Zbigniew Ziobro swoje środowiska zachował. Współczułem Gowinowi, kiedy świętowano, także w prawicowych mediach, jego "ukaranie" za nieposłuszeństwo wobec Kaczyńskiego. Dla kultury politycznej PiS charakterystyczna jest swoista ucieczka od wolności. Jedynym człowiekiem, który ma tam prawo do własnego zdania i własnej woli, jest sam Kaczyński. Nawet kiedy popełnia kolejne błędy, trwoni siły, drepcze w miejscu. Depresja i co jeszcze? Ale teraz Gowin ogłosił, że wraca, podobno silniejszy niż kiedykolwiek. Zaczął już wędrówkę po mediach - od dwóch występów w TVN. Mam prawo ocenić je, tak jak oceniałem, i to źle, ludzi, którzy go kłuli, ba próbowali poniżyć. Dawny wicepremier ostentacyjnie obnosi się z wieściami o swojej depresji. Cóż, byłem wychowany w kulturze, która każe uważać własne dolegliwości za coś prywatnego, dyskutowanego jedynie w ostateczności. Entuzjaści opowieści polityka o swoim zdrowiu argumentują, że to pozwala innym oswoić się z poważną, istotną w życiu społecznym chorobą. Cóż, może i tak. Chociaż tak się składa, że ci, którzy za to Gowina chwalą, są tymi samymi, którzy oklaskują jego obecne wybory. Skądinąd polityk powinien być przygotowany na twarde i trudne pytania. Czy naprawdę jesteście pewni, że informacja o załamaniu pod wpływem politycznej porażki, jest najlepszą reklamą dla Gowina jako kandydata na najwyższe urzędy? Przypominam sobie Kaczyńskiego, ale także Leszka Millera czy choćby Jerzego Buzka, którzy wypadali na margines, a potem wracali. Wyobrażacie ich sobie ich powtarzających po raz dziesiąty formułkę o własnej depresji? Wiem, brzmi to brutalnie. Ważniejsze jest pytanie polityczne. Gowin ogłosił zamiar tworzenia umiarkowanej centroprawicy, jak rozumiem do spółki z PSL, a być może i z Szymonem Hołownią. Wybrał sobie oryginalną metodę. Oto chce ze pośrednictwem TVN pozyskać jedną czwartą wyborców PiS, tych podobno mniej radykalnych. Na tyle umiarkowanych, że oglądają stację Moniki Olejnik. Czy to skuteczna strategia? Mit "umiarkowanej centroprawicy" wielokrotnie okazywał się niewypałem. Dowodem na to był sam Gowin, przyłączający się a to do liberalnej PO, a to do konserwatywno-narodowego PiS, ale w międzyczasie, gdy startował samodzielnie, nie przekraczający progu wyborczego. Do czego jest potrzebny? Oczywiście wobec wyścigu o pierwsze miejsce każde dwa procent głosów może mieć znaczenie. Można podejrzewać, że były wicepremier realizuje teraz własną strategię zemsty za zemstę, strasząc Kaczyńskiego, że tych dwóch procent PiS-owi w ostatniej chwili zabraknie. Nie zmienia to faktu, że jego własne perspektywy są raczej marne. Jakub Majmurek napisał, że oferta programowa Gowina, 500 plus połączone z łagodniejszym potraktowaniem klasy średniej, jest interesująca. I że być może okaże się, łącznie z utrzymaniem aborcyjnego kompromisu, niezbędna jako komponent programu zjednoczonej opozycji. Na tle obecnego zamętu z Polskim Ładem brzmi to chwilami nawet poważnie. Przestrogi Gowina przed ruszaniem podatkowej polityki się sprawdzają. Sęk w tym, że w dłuższej perspektywie logika polaryzacji bardzo utrudnia łączenie Gowina z liberalno-lewicowym mainstreamem. Bardziej prawdopodobne są zresztą węższe koalicje wyborcze. Tyle, że ludowcy sami balansują na granicy progu wyborczego. Pozbawiony ludzi i struktur były dygnitarz obecnego obozu władzy niewiele im pomoże w walce o przetrwanie. Z kolei Hołownia nie wydaje się być zainteresowany centroprawicowym szyldem. Jego lewicowe posłanki komponują się z Jarosławem Gowinem jeszcze słabiej. Możliwe oczywiście, że Gowin jakimś cudem jednak się do nowego parlamentu przeciśnie. Jako element opozycyjnego bloku, węższego, szerszego, to wszystko dopiero się okaże. Tyle że wówczas jest prawdopodobnie skazany na firmowanie polityki odwracania wszystkiego, co zrobili i z czym się kojarzyli konserwatyści, o 180 stopni, także w sferze ideologicznej. To nie będzie polityka umiaru i konsensusu, ale , o ile oczywiście opozycja dojdzie do władzy, odwetu na wszystkim co konserwatywne. A cudowna sytuacja, że Gowin znowu jest w kolejnym Sejmie języczkiem u wagi, może się już nie powtórzyć. Jak rozumiem, próbuje, improwizuje, może coś z tego wyjdzie. Rzecznik najtotalniejszej opozycji, komentator Przemysław Szubartowicz już mu wyznaczył rolę: "świadka koronnego". Czy to istotnie zaspokojenie gowinowych ambicji? W necie roi się od wyrazów obrzydzenia wobec niego, jako człowieka, który godził się na niemal wszystko, co robiła Zjednoczona Prawica, nawet jeśli się nie cieszył. Może byłoby inaczej, gdyby przyniósł opozycji głosy potrzebne do obalenia Kaczyńskiego i Morawieckiego. Ale nie przynosi, bo ich nie ma. Być oskarżycielem Kaczyńskiego Z "umiarkowaną prawicą" jest trochę jak z "Kościołem otwartym". Zdawał się być receptą na reformę katolicyzmu. Ale dziś staje się formułką martwą. Niezadowoleni Kościół po prostu opuszczają - głośno lub po cichu. Obrońcy wiary okopują się na pozycjach rzeczników tradycji. Wypada na koniec przestrzec Jarosława Gowina przed jednym. Na razie oferuje nowym sojusznikom rolę może nie świadka koronnego, ale kolejnego oskarżyciela w nieustannie trwającym procesie znienawidzonego "Kaczora". Trochę takich ludzi ukąszonych przez Kaczyńskiego w polskiej polityce się przewinęło. Na ogół stali się elementem folkloru, jak Michał Kamiński czy Roman Giertych. Może oczywiście powtórzyć rewelację o zamiarze wyprowadzania wojska przeciw strajkowi kobiet. Media udają, że to nowość, chociaż wiemy to już z maili Dworczyka. Może przytoczyć jedną, dwie kolejne rozmowy z Kaczyńskim. Ale ludzie, którzy w ten sposób wkupywali się w łaski mainstreamu, wielkiej kariery nie robili. Traktowano ich jako mało poważnych. Choć czasem zapewniali sobie, skądinąd za cenę kuriozalnych zmian poglądów, stabilną synekurę, jak wicemarszałek Senatu Kamiński. I to jest chyba dziś najbardziej optymistyczna perspektywa Gowina. Rozgrywającym główne partie już raczej nie będzie. Czy mógł zachować taką pozycję przy Kaczyńskim? Także chyba nie. Ale na koniec zawsze lepiej zadbać o własną powagę.