A ta jest coraz trudniejsza. Malejące wpływy do budżetu i rosnące bezrobocie już niedługo boleśnie przełożą się na życie Polaków. Tyle że alarmowanie rodaków i mówienie, że będzie ciężko, może owszem dać premierowi alibi, ale też przyspieszyć i spotęgować kryzys. Ekonomiści zawsze ostrzegają, że rola polityków w obliczu kryzysu może okazać się zabójcza. Gdy rządzący sieją panikę i odmalowują czarne obrazy przyszłości, ludzie przestają kupować, pracodawcy zaciskają pasa i redukują zatrudnienie, a ostrzeżenia stają się samo sprawdzającą przepowiednią. Z drugiej strony hurra-optymizm i przymykanie oczu na rzeczywistość sprawia, że decydenci się kompromitują, a rozczarowanie ufających im wcześniej wyborców, rośnie w postępie geometrycznym. Dla Tuska oba te scenariusze są fatalne. Straszenie kryzysem może uratować twarz - ale sprowadzić jeszcze większe problemy na gospodarkę. A w konsekwencji doprowadzić rządzących do politycznej klęski. Nadmierny optymizm może uczynić z Tuska drugiego Jerzego Buzka - który zawsze zapewniał, że rząd panuje nad sytuacją, choć różnie z tym bywało i po czterech latach odchodził w niesławie (choć - przyznaję, że wrócił w bardzo ładnym stylu). Jak dotąd rząd w podejściu do kryzysu stosuje metodę oblężonej twierdzy i przyklejonego do twarzy uśmiechu. Pierwsze sygnały o amerykańskim załamaniu przyjmowano niczym w "Weselu" Wyspiańskiego zapewnieniami, że "na całym świecie wojna, a polska wieś zaciszna i spokojna". Premier mówił, że nic nam nie grozi, że jesteśmy odporni na zaoceaniczne perturbacje i możemy zachować spokój, szacunek i budowanie. Potem - gdy zaczęło być gorzej - słyszeliśmy, że gdyby nie PiS..., gdybyśmy byli w euro..., że będziemy przeciwdziałać... i że będzie umiarkowanie dobrze. Teraz rząd przeszedł już do obrony na całej linii, twierdzi, że dziura to nie dziura, że mniejsze wpływy z podatków to problem, ale bardzo mały i że powinniśmy jakoś dać radę. Jakoś..., a premier jest coraz bardziej ponury, coraz bardziej rozeźlony na ministrów, którzy - jak Klich - swobodnie poczynali sobie z budżetem i najchętniej walnąłby pięścią w stół, tyle że - niestety - walenie pięścią w stół nie przysparza rządowi wpływów budżetowych, więc w tej sprawie nie ma po co walić. Można było walnąć w innej - i premier walnął. I nawet trudno się dziwić, że w tej jakże zagmatwanej psychologicznie sytuacji Tusk rzucił się na sprawę Ćwiąkalskiego jak wygłodniały lew na tłustą antylopę. Tu wreszcie mógł pokazać siłę, zademonstrować jednoznaczność i zdecydowanie. Mógł dymisjonować, krzyczeć i toczyć groźnym wzrokiem. Zdymisjonował, potoczył, szumu starczyło na tydzień, a teraz pora wrócić do smutnej budżetowej rzeczywistości. I powiedzieć szczerze Polakom jakie są rzeczywiste przewidywania budżetowe i na jakie wyrzeczenia muszą być przygotowani. Dalsze trwanie w błogim uśmiechu nie ma już chyba sensu. Do obywateli dociera, że nie będziemy wyspą szczęśliwości w oceanie kryzysu i że po latach tłustych - czas szykować się na lata chude. A im dłużej rząd będzie robił dobrą minę do złej gry, tym trudniej będzie mu potem, powstrzymać gniew wyborców.