Ja bym do tego wzywał zupełnie na poważnie. Demonstracyjne kupowanie magazynu z gołymi babami i, najlepiej, równie demonstracyjne czytanie go w miejscach publicznych w ramach cyklicznego happeningu "obciachowe gazety" jako sposób manifestowania poglądów prawicowych i konserwatywnych, to by naprawdę było coś symbolicznego dla tego totalnego popierdzielenia i absurdu, w jaki daliśmy się zapędzić świętą wojną Donalda z Kaczorem. Żeby nie brnąć jednak w tematy, które magluję tutaj i tak praktycznie co tydzień, pozostańmy przy absurdach i przy gołych babach. Kto mi powie, dlaczego torebka jest ekologiczna, kiedy jest papierowa, a zrobiona z folii plastikowej jest zagrożeniem dla naturalnego środowiska i przedmiotem gorzej niż politycznie niepoprawnym, zgoła zbrodniczym - natomiast damskie futerko (bez głupich skojarzeń) dokładnie odwrotnie, jest cacy, kiedy sztuczne, a be, kiedy naturalne? Przeciwko plastikowym reklamówkom przez długi czas banda wariatów toczyła zaciekłą batalię, pod hasłem, iż tylko zakaz ich używania uratuje Ziemię, i w końcu za sprawą równie jak oni mądrych polityków, Ziemię się ocalić udało - to znaczy, torebki są w użyciu równie powszechnym, ale tak jak dawniej dawano je w sklepach za darmo, tak obecnie doliczane są do rachunku. Teraz z kolei rośnie grono autorytetów moralnych wśród celebrytów, a zwłaszcza celebrytek, lansujących się w temacie wrażliwości na cierpienia hodowanych na skóry zwierzątek. Za czasu krucjaty przeciwreklamówkowej nie słyszałem ani razu, żeby ktoś zauważył, że wycinanie drzewa po to, żeby zawinąć kiełbasę koniecznie w papier, zamiast w plastik, jest bezmyślnym barbarzyństwem. Ale niech tam. Ja też lubię zwierzęta (są pyszne!) i w żadnym wypadku nie chcę, aby zadawano im cierpienia. Tylko że przypadkiem w szkole przykładałem się do nauki chemii nieco bardziej niż przeciętny celebryta, skąd pamiętam, że sztuczne futra są akurat jednym z najbardziej zatruwających środowisko naturalne działów produkcji, jakie można sobie wyobrazić, a potem wyrzucone na śmietnik takie futerko na tzw. biodegradację potrzebuje, w sprzyjających warunkach, jakichś 10 tysięcy lat więcej niż foliowa torebka. Powie ktoś, że oszalałem, domagać się od ekoświrów logiki? A tak, niekiedy naprawdę warto. Gdy swego czasu dałem wyraz rozbawieniu lanserstwem modelki znanej jako "Dżoana Kłupa", która wielce eksponuje swój moralny sprzeciw przeciwko noszeniu naturalnych futer, a jednocześnie nie widzi nic złego w noszeniu pantofelków czy torebek zrobionych ze skóry i pewnie obraziłaby się, gdyby jej ktoś zaproponował analogiczne wyroby z imitującego skórę skaju czy innej kierży, doczekałem się odpowiedzi, że jestem głupi, bo przecież skóra na buty i torby jest ubocznym produktem przy produkcji mięsa, podczas gdy na futra hoduje się zwierzęta specjalnie. Muszę powiedzieć, że nigdy bym tak wyrafinowanej konstrukcji logicznej nie zdołał stworzyć. Z trudem nawet przychodzi mi stwierdzanie jej oczywistych implikacji. Że, na przykład, w takim razie futra ze zwierząt dzikich, niehodowlanych, są zupełnie OK. Stanowią bowiem tylko uboczny produkt polowania. Więc, uwaga celebrytki, jeśli zależy wam na dobrych stosunkach z Dżoaną, noście tylko produkty certyfikowane przez centralę łowiecką. Wyobrażam sobie, jakim hitem byłoby pojawienie się na salonach w futrze z popielic, ustrzelonych osobiście przez prezydenta Komorowskiego. A i państwo nasze ileż by zyskało, gdyby pan prezydent wrócił otwarcie do swych zamiłowań i przestał sobie ich brak rekompensować strzelaniem byków podczas oficjalnych wizyt i odwiedzin. A propos, to nie mogę się otrząsnąć z wrażenia, jakie zrobiła na mnie historyjka z włoskiej prasy. Opisano tam niedawno, jak Władimir Putin okazywał szczególnie przyjacielskie nastawienie wobec Silvio Berlusconiego, przyjmując go w swojej prywatnej chatce myśliwskiej w górach. Posiedzieli, pogadali, potem gospodarz zaprosił na spacer po lesie, więc obaj wzięli dubeltówki i poszli. W umówionym momencie zabezpieczająca okoliczne lasy dywizja FSB nagoniła spacerującym jelonka, Putin przyłożył strzelbę do oka i - pif, paf! - prosto na komorę. Zaczem wyjął myśliwski nóż, wyrżnął ustrzelonemu zwierzakowi serce i podał je, krwawe i jeszcze drgające, swemu gościowi, tłumacząc, że taki jest stary, rosyjski myśliwski obyczaj między najszczerszymi przyjaciółmi. Niestety, włoski przyjaciel, zamiast docenić gest, zbladł jak papier i zemdlał, i trzeba było wzywać do cucenia pielęgniarki. Piękna doprawdy metafora. Pieszczoty z Ruskim to nie bunga-bunga, i ciekawe, kiedy zrozumieją to inni zachodni przywódcy. Ale, wracając do skomplikowanych kwestii moralnych, które części martwego zwierzaka godzi się na sobie nosić, a których nie, i kiedy, osobnym problemem pozostaje jeszcze wyrabiany z hodowlanego bydła kolagen, który gwiazdy zwykły sobie wstrzykiwać w usta. Sama wspominana Dżoana zużyła go już tyle, że, na oko, szklaną ścianę frontową warszawskiego Mariotta mogłaby sforsować pięcioma, góra sześcioma całusami, a przecież kudy jej w tej konkurencji do "Edzi" Górniak. Co właściwie jest w krowie produkcją główną, a co uboczną - mięso, skóra, mleko, kolagen, żelatyna, klej, a może coś jeszcze? Na swojej wsi próbowałem wywiedzieć się od sąsiada-hodowcy, ale popatrzył na mnie jakoś dziwnie i zaproponował, nie wiem dlaczego, żebym się może poszedł czegoś napił. To oczywiście zawsze można, ale problemat pozostaje nierozstrzygnięty. Wbrew pozorom, wszystko co tu piszę nie jest wcale ucieczką od mojej dziennikarskiej pracy, tylko pogonią za nią, świat dziennikarzy bowiem nieuchronnie grawituje ku celebryckiemu. Drogą Bartosza Węglarczyka poszedł ostatnio kolejny równie poważny komentator, Jarosław Kuźniar. Co ciekawe, ledwie dostał tę robotę, zaczął zdradzać wyraźne objawy upodobniania się do Węglarczyka także sylwetką. Wygląda na to, że w TVN-ie prezentera do takiego show celowo pasą, jak, nie przymierzając, Rene Zellweger do roli Bridget Jones. Pewnie chodzi o ten suspens, z jakim wszyscy widzowie finału "Tap Madl" czekali, czy przy głębszym oddechu prowadzącego guzik napiętej do granic możliwości marynarki wreszcie wystrzeli i wybije Pirogowi oko, aby zaś przestał przyćmiewać swą urodą modelki. Rzecz nie bez znaczenia, bo w następnym sezonie to chyba już nie redaktor kwalifikujący je pod redakcyjnego photo-shopa, ale one same zaczną udzielać nam zbawiennych wskazań, na kogo głosować, skoro kwestie moralności i etyki rozstrzygają już teraz. Wtedy nie pozostanie nam nic innego, niż wrócić do starych, sprawdzonych autorytetów moralnych, przechowanych przez te wszystkie lata, niczym hibernatus w lodzie, w salonie Unii Demokratycznej. Ze szczerym wzruszeniem przeczytałem sążnisty artykuł Waldemara Kuczyńskiego, w którym były doradca premiera Mazowieckiego daje pryncypialny odpór Mellerowi i innym rozczarowanym rządami Tuska. Autor, będący w światku dziennikarskim mniej więcej tym, kim w światku celebryckim jest Daniel Olbrychski - czyli ciężkim obsesjonatem, który spytany o cokolwiek, zawsze zapluje się, że wszystkiemu winny jest Kaczyński - wszelkie krytyki premiera di tutti capi nazywa wprost "szkodnictwem" i wzywa szkodników, w imię walki z pisowskim zagrożeniem, do nałożenia sobie autocenzury. Młodzi muszą pewnie długo guglać, żeby załapać, co to takiego owo "szkodnictwo", bo słowo, generalnie, zeszło ze świata razem z ustrojem, który je stworzył. Ale człowiekowi w moim wieku, gdy słyszy te niepowtarzalne frazy, wilgotnieją oczy. W tych czasach totalnej względności trzeba docenić stałość poglądów. Nawet, jeśli wynika ona tylko ze zwykłej sklerozy. Rafał A. Ziemkiewicz