Dotąd jedynymi głosicielami podobnych mądrości byli politycy SLD, nawet u siebie uchodzący za reprezentantów skrajnego skrzydła, oraz autorzy tygodnika "Nie" - który to tygodnik, skądinąd, od czasu pojawienia się wspomnianego szmatławca i jego niezwykle skutecznej akcji promocyjnej, jaką było zatrudnienie wybitnego specjalisty od walki z "państwem wyznaniowym", Grzegorza Piotrowskiego, zaczął się wydawać pismem ugrzecznionym (i pewnie dlatego jego nakład poleciał na pysk). To, co plecie Edelman, jest tak obsesyjne i tak głupie, że nie chce mi się nawet cytować - wręcz współczuję kolegom z "Rzeczpospolitej", którzy wybierali do numeru co bardziej charakterystyczne kawałki (ciekawi mogą je znaleźć na stronach gazety, albo oczywiście przeczytać całość w oryginale). W przeciwieństwie do nich nie potrafię jednak wdawać się z Edelmanem w poważną polemikę. Tak, ja wiem, że ostatni żyjący dowódca powstania w warszawskim getcie, że działacz opozycji. Ale to wszystko było kiedyś; dziś to po prostu żałosny dement, który nie wie, co mówi. Bo przecież wspomniany wywiad jest może bardziej skandaliczny od tych, jakich od pewnego czasu udziela, z racji tematyki - ale nie jest mądrzejszy. Nie piszę tego, by się natrząsać z trudnej i smutnej starości, która każdemu się może przytrafić. Piszę, by zaprotestować przeciwko praktyce politycznego wykorzystywania takich ludzi jak Edelman. Przecież ma on chyba jakichś przyjaciół, jakąś rodzinę. Ktoś powinien mu wyperswadować, żeby już odpuścił i uchronić go w ten sposób przed kompromitacją. Jest odwrotnie. Znane nazwisko to zawsze znane nazwisko, i zawsze się przyda w propagandowej przepychance. Więc zamiast zostawić Edelmana i paru jemu podobnych dementów w świętym spokoju, wyciąga się ich przy każdej możliwej okazji na łamy i ekrany, wtyka w drżące ręce mikrofon i szczuje - no, autorytecie nasz, bierz ich, dowal, ugryź! To jest obrzydliwe.