Powiem krótko: masakra. Przy traktujących mniej więcej o tych samych sprawach "33 scenach z życia" młodej reżyserki najnowsze dzieło naszego oskarowego Mistrza prezentuje się mniej więcej, jak serial "Moda na sukces" przy "Pret a Porter" Altmana. Nie jest to, jak ośmieliło się stwierdzić kilku najodważniejszych recenzentów, film słaby, ani nawet zły - jest to film bardzo zły. Pierwszym chybionym pomysłem było w ogóle filmowanie tego akurat tekstu. Iwaszkiewicz był wielkim poetą, bywał ciekawym prozaikiem, zwłaszcza w opowiadaniach, ale opowiastki, w których kryptonimował swe homoerotyczne uniesienia, pod ciśnieniem obyczajowości epoki przypisując je dla niepoznaki bohaterkom kobiecym, to akurat drewno. Co to jest kobieta i jak to działa, pisarz wiedział jeszcze mniej niż normalny mężczyzna, a i normalny, przyznajmy, ma ze zgłębieniem tego tematu problemy. Coś w dodatku szwankuje w scenariuszu: Krystyna Janda najwyraźniej nie wie, kogo ma grać, czy jej bohaterka jest zafascynowana młodym chłopcem, bo widzi w nim swoich utraconych synów, czy po prostu czuje się zaniedbywaną przez zapracowanego męża i kusi ją małe bzykanko. Dodam, że na początku wspomniany mąż-lekarz stwierdza u żony nieuleczalną chorobę, o czym ani jej nie mówi, ani sam nic specjalnego w związku z tym nie robi, po parunastu minutach kwestia ta zostaje zapomniana i już więcej w filmie się nie pojawia. Drugi, najgłośniejszy plan filmu, jakim jest monolog Jandy o tym, jak jej mąż umierał na raka, jest jeszcze gorszy. Oglądałem kiedyś program Janka Pospieszalskiego (w okolicach Wszystkich Świętych), w którym różni ludzie, przeważnie prości, opowiadali o umieraniu swych najbliższych. Było to i przejmujące, i wzniosłe, i mądre - przede wszystkim naturalne. Może gdyby aktorka zdecydowała się na wyznania w jakimś talk-show, byłyby one do przyjęcia. Ale filmowy monolog Jandy jest wyraźnie napisany zawczasu i zagrany - w ten sposób to, co autentyczne, stało się rażąco sztuczne i wręcz pretensjonalne. Janda w pierwszej scenie filmu budzi się z krzykiem, niby to z koszmaru, i od razu zaczyna mówić, jak na osobę wyrwaną ze snu, niezwykle składnie, nie wiadomo do kogo, miotając się przy tym po scenografii? Choć człowiek wie z gazety, że to opowieść prawdziwa, pozostawia go ona dziwnie obojętnym; bardziej się wzruszyłem oglądając z córką przygody syrenki Arielki. W ogóle sztuczność wyłazi z całego filmu. Opowieść Jandy o umieraniu jej męża ma się do zasadniczej fabuły zupełnie nijak, aktorzy są prowadzeni jakby drewnianą ręką, opowieść roi się od logicznych błędów. Nie umiem pojąć, jakiegoż to nowatorstwa dopatrzyli się w "Tataraku" jurorzy festiwalu w Berlinie. Film w filmie? Cokolwiek nowego było w tym pół wieku temu, i już wtedy rozgrywano to lepiej. Scena, w której Janda ucieka z planu, po kadrze miotają się jacyś techniczni i sam Wajda? Ale chwilę później aktorka, nie wiadomo jak, znowu jest na planie, pozwalając dokończyć wątek, więc nic z tego nie wynika. W pierwszych scenach aktorzy niby to zapoznają się roboczo z tekstem Iwaszkiewicza, który mają odegrać; ale czytają go już w kostiumach, gdy za ich plecami rozstawiają się techniczni. Kolejny wysilony, rażący nieautentycznością koncept. Najgorzej jest z wątkiem nieżyjących synów bohaterów opowiadania Iwaszkiewicza - małomiasteczkowego lekarza i jego żony. Słyszymy wyraźnie, że synowie wyjechali do ciotki do Warszawy na wakacje, a tam akurat wybuchło powstanie, chłopcy zaplątali się w nie i polegli, o co ciotka nawet się przez chwilę strasznie wini, ale zaraz potem znika z filmu i także z tego nic nie wynika. Potem się dowiadujemy, że jeden pokój w domu bohaterów - właśnie były pokój dziecinny - jest zamknięty na głucho i nie wolno tam wchodzić. A potem bohaterowie tam wchodzą (przy czym okazuje się, że w zakazanym pokoju stale otwarte są drzwi na taras) i widzimy kapliczkę: zdjęcia dwóch młodych chłopców... nie, nie z dzieciństwa, nie od pierwszej komunii. Oni są sfotografowani w charakterystycznych powstańczych mundurach, to znaczy w niemieckich panterkach z biało-czerwonymi opaskami na ramionach i w niemieckich hełmach, upozowani ze stenami. I jeszcze obok leży takowy właśnie hełm. Nie zauważyłem, czy przestrzelony, ale może tak. Czują państwo? Dwóch chłopaków z małego miasteczka pojechało do Warszawy, i akurat wybuchło powstanie. Więc zgłosili się do jakiegoś oddziału, z punktu dostali mundury oraz broń (których powstańcom dramatycznie brakowało dla ludzi już przeszkolonych i zaprzysiężonych) i pognali trzasnąć sobie w tych mundurach i ze stenami pamiątkowe fotki, o czym wysłali je do rodziców. Względnie znalazł się jakiś wierny Soroka, który je tam wraz z pamiątkowym hełmem zawiózł po kapitulacji, przedzierając się przez linie wroga... Hospody pomyłuj! Poprzestanę na tym. Andrzejowi Wajdzie można tylko zadedykować piosenkę starszych panów: "trzeba umieć się wycofać z arenki / gdy zaczyna służyć sofa do drzemki". Ale jest pewien istotny powód, dla którego poświęcam felieton recenzowaniu filmu, choć to nie moja robota, nie ten dział i w ogóle. Powód ten jest taki, że kolejna artystyczna klęska Wajdy ujawnia coś niesamowicie dla naszego kraju charakterystycznego. Zastanawiam się, dlaczego nie znalazł się w ekipie nikt, kto miałby odwagę powiedzieć reżyserowi: "panie Andrzeju [względnie: Mistrzu], oni nie mogą być w mundurach, przecież to nie ma sensu..." Nie dziwmy się zresztą ekipie, każdy chce zachować pracę. Ale dlaczego nie wydobył z siebie tego producent? I dlaczego, skoro już wyszło to, co wyszło, recenzenci nie potrafią uczciwie ostrzec widzów przed marnowaniem czasu, tylko w najlepszym wypadku dokonują jakichś retorycznych wygibasów, by się nie narazić? W ogóle, dlaczego Wajda w ogóle dostał na tę produkcję pieniądze? Przecież to nie pierwszy jego beznadziejnie zły film. Już "Wielki Tydzień" czy "Wyrok na Franciszka Kłosa" były porażkami, a "Zemsta" - po prostu katastrofą! Wiem, po drodze były jeszcze "Pan Tadeusz" i "Katyń", ale one przecież broniły się tematem, nie wykonaniem. Odpowiedź jest jasna i każdy ją zna: Andrzej Wajda jest Mistrzem, a u nas Mistrzem się jest dożywotnio. Jeśli komuś coś się uda, jeśli raz zostanie awansowany do grona okadzanych wielkości, to już na zawsze przestaje podlegać jakiejkolwiek rzeczowej ocenie. Późne felietoniki Stanisława Lema, miałkie, znamionujące poważne osłabienie bystrego niegdyś umysłu, uporczywie podnoszono do tej samej rangi, co "Głos Pana" i "Solaria". Podobnie było z Kapuścińskim, którego "Lapidaria" nie są przecież ani trochę warte "Cesarza" czy "Wojny futbolowej", a Miłosz za marnego "Pieska przydrożnego" dostał Nike. Ba, nawet autorzy głośnych debiutów, gdy schodzą potem w drugiej, trzeciej książce na psy (co jest u nas nader częste), już korzystają z tej samej co geronci ochrony przed krytyką. Kocham Amerykę także i za to, że tam artysta podlega nieustającej weryfikacji. Proszę, był taki pan, co napisał scenariusz do "Nagiego Instynktu" i stał się najlepiej płatnym, najbardziej wziętym scenarzystą Hollywoodu. Po czym napisał parę bzdetów, które zrobiły klapę - i zniknął. Nie ma go. Skończył się, musiał ustąpić miejsca lepszym. Dlatego tamtejsza kultura jest prężna i ekspansywna, a nasza - strupieszała i niezdolna do istnienia bez dotacji. No tak, ale tam jest "wilczy kapitalizm" i wolny rynek. A u nas jest Salon. Rafał A. Ziemkiewicz