U źródeł tego wszystkiego, co działo się wokół teczki Jacka Kuronia, leżał grzech dziennikarski. Napisanie, że wykładanie ubekom prawd oczywistych to "negocjacje o charakterze politycznym", było tyleż nieprawdziwe, co zabawne. Wiara w to, że podrzędny major SB mógł być partnerem do "negocjacji", pachnie - delikatnie mówiąc - ignorancją. Ale - niech tam - na stylistykę "Życia Warszawy" spuśćmy zasłonę niepamięci. Bo to, co rozpętało się później, można by opisać przysłowiem: "Z małej (gdy chodzi o fakty) chmury, wielki deszcz". I był to niestety deszcz absurdów, nieuczciwości i złej woli. Najpierw młodzi posłowie LPR zagrozili Kuroniowi odebraniem roli autorytetu i Orderu Orła Białego, potem ich lider - a przy okazji minister edukacji - postawił Kuronia w jednym rzędzie z targowiczanami i zdrajcami z czasów potopu szwedzkiego. Gdy rozum śpi, budzą się upiory i niestety gdzieś na bocznej półce leży pamięć. A tę warto byłoby Romanowi Giertychowi odświeżyć. Ci, którzy uważnie śledzą polską politykę, pamiętają zapewne dość nędzne reklamówki wyborcze sprzed 6 lat. Stojąc pod hasłem "Po pierwsze Polska", pewien wysoki 29-latek z ponurym wyrazem twarzy namawiał w nich, by w wyborach prezydenckich głosować na PRL-owskiego generała. I jakoś nie przeszkadzało mu wtedy że ów generał był absolwentem Akademii Sztabu Generalnego ZSRR, a jego największym żołnierskim osiągnięciem było wkroczenie na czele grupy czołgów do Czechosłowacji. Jak rozumiem, wysoki z ponurą twarzą nie uważał, by "bratnia pomoc" z 1968 roku była moralnie naganna i mogła zasługiwać na mocne słowa, których wobec innych używał i do dziś używa z lubością. Minęło pięć lat. W tym czasie 29-latek stał się 34-latkiem, nauczył się uśmiechać, obrósł w piórka i polityczne zaszczyty. Był za młody, by samemu wystartować w wyborach, ale kandydata nie musiał długo szukać. Można by rzec, że "zostało w rodzinie". Tyle, że przeszłość "rodzinnego" kandydata nie była nadmiernie chwalebna. Oto okazało się, że kandydat naszego tropiciela narodowych zdrajców nie miał nic przeciwko bliskim kontaktom z ponurymi panami ze Służby Bezpieczeństwa. Ba, on wręcz zasypywał ich dobrymi radami i ciekawymi ofertami. "Jeżeli moje poglądy będę mógł uogólniać, to bardzo chętnie służę. Tu nie mam okazji pisać. Jeżeli tą drogą mogę gdzieś z jakimś pomysłem dotrzeć, to uważam to za swój obowiązek". A pomysłów obu stronom nie brakowało. Trzeba powalczyć z syjonistami? Są na to sposoby. Opluć Adama Michnika? Proszę bardzo. Wykorzystać esbeckie kwity do walki z "trockistami z Solidarności"? Z przyjemnością. A do tego wszystkiego w wiernopoddańczych przemowach namawiał generała Jaruzelskiego, by - broń Boże - nie dopuścił do rozluźnienia sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Za grzechy ojców dzieci nie mogą oczywiście odpowiadać. Ale jeśli wystawia się ojców w wyborach prezydenckich i namawia do głosowania na nich, to sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Dezynwoltura, z jaką Roman Giertych rozprawia o kimś, kto przez 25 lat z otwartą przyłbicą występował przeciw PRL-owskim władzom, przesiedział prawie 9 lat w więzieniach i dramatami własnej rodziny zapłacił za swą działalność, jest po prostu grubą niegodziwością. I marzyłoby mi się, by ci, którzy powierzyli mu teki ministerialne i premierowskie, zareagowali na to nieco mocniej. Bo powiedzenie, że "to była niefortunna wypowiedź" wygląda nawet nie jak skarcenie, raczej jak nieco pobłażliwe pogłaskanie po głowie. Konrad Piasecki, RMF