Czy jeszcze o jakimś ważkim wydarzeniu z ostatniego tygodnia zapomniałem? Możliwe, w każdym razie, Państwo pozwolą, że wszystkie je dzisiaj sobie odpuszczę i zwrócę uwagę na wystąpienie, którym uczcił rocznicę objęcia urzędu prezydent Francji, Francois Hollande. Pan Hollande nie jest prezydentem jak jego poprzednicy. Jest prezydentem - rekordzistą niepopularności, stachanowcem klęski i wirtuozem knocenia wszystkiego, czego się tknie. Ten rok wystarczył mu, żeby skompromitować się na każdym możliwym polu i przebić wszystkich poprzedników w skuteczności zrażania do siebie wyborców. Uczciwie trzeba przyznać, że w wielkim stopniu wynika to z sytuacji, jaką zastał po Sarkozym, Chiracu i Mitterandzie. Sytuacja ta wymagałaby kogoś na miarę Thatcher i Reagana, a Hollande jest tylko bezbarwnym partyjnym aparatczykiem, potrafiącym jedynie powtarzać, i to bez wigoru, socjalistyczne pierdółki o sprawiedliwości społecznej, które w ustach zakładnika wielkich koncernów brzmią raczej mało wiarygodnie. Owoż więc prezydent Francji ogłosił, że po pierwszym roku jego rządów, który był czasem obrony francuskiej suwerenności, konsolidowania jej gospodarki i wychodzenia z gospodarczych i społecznych kłopotów, rok następny będzie czasem "europejskiej ofensywy". Francja rusza ratować nasz kontynent, który, jeśli ktoś nie weźmie na swoje barki zadania jego uratowania, "upadnie i zostanie wymazany z mapy świata". Jak go Francja uratuje? Jak to zwykły czynić "wielkie narody", których obowiązkiem jest przyjmowanie odpowiedzialności za narody mniejsze i "wpływanie na układ sił na świecie" − poprzez rozciągnięcie na całą ratowaną Europę swojego przodującego systemu gospodarczego. Musi więc powstać w Unii "rząd gospodarczy", który zharmonizuje podatki, ujednolici europejskie gospodarki, podejmie zdecydowane kroki mające na celu ukaranie oszustów podatkowych, zmniejszenia bezrobocia, szczególnie wśród młodzieży, a przede wszystkim pobudzenie wzrostu gospodarczego i innowacyjności poprzez zaniechanie obłędnej polityki oszczędzania i powrót do sprawdzonej polityki pompowania w europejskie dziurawe systemy kolejnych pożyczanych skąd się da bilionów. Co z tych pomysłów może wyniknąć dobrego, to, żeby się nie wyrażać, proponuję przyjrzeć się, jak na swoim modelu gospodarczym wychodzi Francja. Oczywiście, jej mieszkańcy w większości przekonani są o tym, że model jest świetny, a kłopoty to wina innych europejskich krajów, które oszczędzają, zamiast pożyczać i za te pożyczki kupować przodujące francuskie wyroby. Mimo to w ciemno zaryzykuję stwierdzenie, że wizja poprowadzenia krucjaty na odsiecz zagrożonej upadkiem i wymazaniem z mapy Europie bynajmniej Francuzów nie porwie. Mieszkańców innych unijnych krajów tym bardziej. Natomiast na pewno bardzo ta wizja spodoba się owej szczególnej kaście, którą Unia wyhodowała i obdarzyła niezwykłymi przywilejami − kaście, jak się przyjęło potocznie mówić, eurokratów. Jak wszystko na świecie, eurokracja chce przede wszystkim chronić swe istnienie, żreć i rosnąć. Jedynym jej możliwym żerowiskiem jest Unia Europejska, a obecny stan tego żerowiska i, zwłaszcza, prognozy go dotyczące, przyprawia ją o paniczny strach. Co można zrobić, gdy się wszystko wali? Odpowiedź jest jedna: zacząć jakiś nowy, śmiały projekt. Uciec do przodu. Kiedy przed tysiącleciem Europa waliła się po raz pierwszy, ruszyła podbijać Ziemię Świętą, a kiedy potem waliło się imperium osmańskie, jego władcy zrobili dokładnie to samo, tylko w odwrotną stronę. Nie ma co tracić czasu na przytaczanie niezliczonych historycznych przykładów, kto ma czas, niech sam ich szuka. Obecnie na naszych oczach prawidłowość ta spełnia się po raz kolejny. Europa ma problemy? Więc potrzeba nam więcej Europy! − przekonują eurokraci. Strefa euro ma problemy? Trzeba ją rozszerzyć. "Deficyt demokracji" sprawia, że poza takimi państwami jak Polska, wciąż wierzącymi w brukselski Róg Obfitości, wiara w unijny projekt i poparcie dla niego spada do poniżej 30 - 20 procent? Trzeba scentralizowania władzy w samowybieralnych europejskich instytucjach centralnych (czyli właśnie powiększenia "deficytu demokracji"). Dyktat Niemiec zaczyna wszystkich, poza Niemcami, coraz bardziej wkurzać, rodząc przekonanie, że Niemcy wszystkich okradają, a i samych Niemców wkurza, bo ci z kolei są przekonani, że wszyscy ci złodzieje i śmierdzący lenie żyją na ich koszt. No to trzeba "jeszcze silniej zakorzenić Niemcy w Europie", czyli dać im jeszcze większy wpływ na gospodarki innych krajów, żeby wprowadzili w nich swój "ordnung". Bez wątpienia wpłynie to świetnie na stabilność budżetową Europy i na gotowość jej mieszkańców do rozp... za jakiś czas wszystkiego w drebiezgi. "Europejska ofensywa" Hollande’a rymuje się z zapowiadaniem przez Manuela Barosso, i to już w najbliższym czasie, milowych kroków w dziele likwidowania narodowych odrębności i budowania europejskiego superpaństwa. To, że rojenia o federacji w tym akurat momencie są wyjątkowo głupie, nie oznacza wcale, że nie mogą być wcielane w życie. Politycy nie raz już w dziejach popełniali brzemienne w skutki szaleństwa, kierując się mirażami zamiast rzeczywistością. Czy ktoś w Europie kieruje się rozsądkiem? Wydaje mi się, że David Cameron. Rojeniom o federowaniu na siłę i zarażaniu całej Europy francuską chorobą jeszcze dalej idącego wzmożenia regulacji i biurokracji, przeciwstawia on wizję cofnięcia się o krok, do tego, co rozsądne, możliwe i pożyteczne − do strefy wolnej gospodarki i luźnej współpracy państw narodowych w ramach swych praktycznie pojmowanych interesów. W istocie jest to powrót do źródeł, do pierwotnych założeń europejskiego projektu, który z czasem nabrał szalonego wymiaru jakiegoś europejskiego sojuza, symetrycznego wobec tego, który zbudowali Lenin ze Stalinem. Czy uda się pchnąć Unię na tę drogę? Nie umiem ocenić prawdopodobieństwa. Co jest pewne? To, że do momentu, póki nie będzie pewności, w jaką stronę Unia zmierza, powinniśmy się wstrzymać z wiążącymi deklaracjami. I nabrać wyczulenia na absurd i nonsens, jakimi napakowane są propagandowe frazy spod znaku "kryzysy nas wzmacniają". Cóż to na przykład za bełkot, że "powinniśmy być tam, gdzie zapadają decyzje"? Równie mądrze mogłaby Wanda Wasilewska swe żądania, by Polskę od razu przyłączyć jako 17. republikę radziecką, a nie tworzyć jakiś marionetkowy PRL, uzasadniać twierdzeniem, że dzięki temu staniemy się częścią wielkiego mocarstwa decydującego o losach świata. Jeśli tak nie robiła, to tylko dlatego, że nie miała takich szczwanych propagandystów jak Tusk. Jest tylko jedna różnica: Sowiety w tych czasach naprawdę były mocarstwem, a współczesna nam Europa się wyludnia, biednieje i grzęźnie w zacofaniu. Rafał Ziemkiewicz