Być może on sam uwierzył pod wpływem tych pochlebstw we własne kompetencje makroekonomiczne, a ponieważ z Austriakiem negocjował kwoty wyrażone w euro, więc poczuł się mocny i w tym temacie. Wypowiedział się więc o nim, stanowczo odrzucając możliwość przyjęcia europejskiej waluty przez Polskę. Postraszył, że to oznaczałoby europejskie ceny, ale nie płace. Jest to wywód na poziomie świadczącym o dość ograniczonej, mówiąc oględnie, orientacji w zagadnieniu. Jak wiadomo, rzadko wyściubia on nos poza ojczyznę i nie bywa w sklepach, dlatego może nie być zorientowany. Ale kto zagląda od czasu do czasu do Europy i tamtejszych oraz krajowych sklepów lub trochę o tym poczytał, ten wie, że wysokość płac i cen ma znikomy związek z rodzajem waluty, w jakim są one wyrażane. Najwyższe zarobki są w Danii, która nie przyjęła euro, oraz Norwegii i Szwajcarii, niebędących nawet członkami Unii Europejskiej; ale najniższe są w Bułgarii, Rumunii i na Węgrzech (naprawdę chcemy ich naśladować?), które też zachowały własną walutę i samodzielną politykę monetarną. Zarobków Finów, Irlandczyków czy Austriaków, a nawet (tak, tak!) Niemców, wypłacanych w euro, możemy im pozazdrościć, ale Litwini, Łotysze i Słowacy też otrzymują je w europejskiej walucie, lecz w przeliczeniu niższe czy nie wyższe niż Polacy. Płace zależą od wydajności pracy oraz kilku innych czynników, z których rodzaj waluty nie jest pierwszoplanowy. To samo dotyczy cen produktów i usług. Fajnie byłoby zarabiać tyle co Holendrzy czy Belgowie (średnio ponad 2000€ netto), ale niekoniecznie płacić tyle co oni za chleb, masło czy przejazd tramwajem (bilet normalny w Amsterdamie 2,90€) albo piwo w restauracji (ostatnio w tymże Amsterdamie zapłaciłem 5€ za kufel heinekena), nie mówiąc o mieszkaniu. Lecz wiele cen, w przypadku produktów sprowadzanych z zagranicy lub funkcjonujących na międzynarodowym wolnym rynku i tak jest wyrównanych lub zbliżonych, np. za samochody, benzynę, markową odzież, wino itd. płacimy w przybliżeniu tyle co w całej Europie. Różnice wynikają raczej z wysokości podatków obciążających je w innej wysokości w każdym kraju (bo VAT nie jest w UE ujednolicony). Zmiana waluty nie wywołałaby jakichś znaczących skutków. Polacy zresztą jej namiastki już doświadczyli gdy w latach 90. przeprowadzano denominację. Przed jej rozpoczęciem też spekulowano jakie perturbacje wywoła, a gdy napisałem wówczas, że nie będzie żadnych, w pewnym opiniotwórczym tygodniku uznano moją wypowiedź za najgłupszy głos w sprawie denominacji. Dzisiaj mało kto o tej wymianie pieniądza pamięta, a młodsi znają ją tylko z książek i wspomnień rodziców czy dziadków. Ponieważ wszystkie ceny, zarówno pracy (czyli płace), jak towarów i usług, zostałyby przeliczone po tym samym kursie, ich relacje pozostałyby bardzo podobne do obecnych. Oponenci straszą, że takie przeliczanie dałoby okazje do zaokrąglania w górę, ale równie dobrze można oczekiwać obniżenia w celach promocyjnych. Jak słusznie (tym razem) zauważył Grzegorz Kołodko, jeśli po przeliczeniu jakiejś ceny ze złotych na euro wyszłoby, że coś ma kosztować 4,02€, wówczas niemal na pewno sprzedawca obniży ją do 3,99, bo tak się na ogół postępuje w handlu. Jedyna natychmiastowa i znacząca zmiana dotyczyłaby ułatwienia dostępu do nowej waluty w stosunku do starej, bo koszty kredytów wydatnie by zmalały. Obecna stopa procentowa (kredytowa) Europejskiego Banku Centralnego, czyli obowiązująca w strefie euro, wynosi 0,00 proc., więc średnie oprocentowanie kredytu konsumpcyjnego w wielu krajach tej strefy jest kilkakrotnie niższe niż w Polsce. Niebezpieczeństwo więc w tym, że Polacy, podobnie jak wcześniej Hiszpanie czy Grecy, rzuciliby się pożyczać euro, zadłużać się i w przypadku wahnięcia koniunktury wpadać w pułapkę zadłużenia. Czyli zagrożenie w zbyt łatwym dostępie do nowego pieniądza. Zresztą coś podobnego wielu Polaków też już przetestowało, zaciągając kredyty hipoteczne denominowane w euro (bo wówczas stać ich było na więcej), tylko że wpadli w tarapaty z powodu osłabienia złotego, czyli wzrostu rat kredytu po przeliczeniu z polskiej waluty na europejską. Gdyby zarabiali w euro, takich kosztów i strat by nie ponieśli. Zresztą w ogóle zniknęłyby koszty wymiany i ryzyko walutowe. Waluta euro skończyła niedawno 20 lat. Spośród obywateli Unii Europejskiej, którzy się nią posługują, ponad 70 proc. jest z niej zadowolonych. Czyli ci, którzy mieli dwadzieścia lat, aby w swoim codziennym, praktycznym życiu sprawdzić wszystkie zalety i mankamenty euro, uważają że zalety przeważają. Obronę złotego i potępienie euro ośmieszył zresztą pewien członek Rady Polityki Pieniężnej i prezydenckiej Rady Rozwoju, który stwierdził, że przyjęcie wspólnej waluty byłoby wbrew przepowiedniom fatimskim i objawieniom w Gietrzwałdzie. Wobec takich argumentów ekonomia jest rzeczywiście bezradna. Lecz jeśli polska waluta będzie mieć takich obrońców, a europejska takich przeciwników, to wprowadzenie euro do Polski raczej się przybliży niż oddali. Wszyscy poważni ekonomiści wyliczają, że przyspieszyłoby to wzrost gospodarczy, tak jak się stało w Słowacji, jedynym kraju grupy wyszehradzkiej, który wszedł do strefy euro i odtąd (od 2009 r.) osiągnął wyższy od tych krajów skumulowany wzrost PKB. A ceny wzrosły w tym czasie o 12 proc., gdy w Polsce, Czechach i na Węgrzech średnio o 18 proc. (powyższe liczby za artykułem Marty Gӧtz, Bartłomieja E. Nowaka i Witolda M. Orłowskiego, zamieszczonym w styczniowej "Rzeczpospolitej" na jubileusz 20-lecia euro). W 2013 r., siedząc obok Marka Belki i Jacka Rostowskiego podczas konferencji w Ministerstwie Finansów, o korzyściach nie tylko z przyjęcia euro, ale nawet z samego wejścia na prowadzącą do tego ścieżkę przekonywał Mateusz Morawiecki, co przypomniał na pochodzącym z tego czasu wideonagraniu Ryszard Petru. No, ale obecnie Mateusz Morawiecki opiera się nie na ekspertyzach ekonomistów, lecz przekonaniach Jarosława Kaczyńskiego, swojego politycznego nadzorcy.