Przedstawiciel MSZ odwołał swą obecność w przeddzień spotkania, kilka godzin później odmówił uzgodnionego wcześniej wystąpienia odpowiedzialny za państwową ochronę pamięci o walce i męczeństwa narodu Andrzej Przewoźnik, który mówić miał o problemach związanych z upamiętnieniem zbrodni i jej ofiar. Nie wiem, jakie podano oficjalne powody (a co to ma za znaczenie?), na dziennikarskiej giełdzie szybko pojawiła się informacja, że siłą sprawczą był ambasador Ukrainy w Warszawie, który wykonał kilka telefonów z groźbą, że jeśli w obecności wysokich urzędników państwowych będzie się w Warszawie mówić o zbrodniach ukraińskiego nacjonalizmu, to on się obrazi. Wierzę, że tak było - pamiętam, jak w rocznicę zbrodni samo pojawienie się tegoż samego ambasadora w Sejmie wystarczyło, by marszałek lękliwie schował pod sukno zgłoszony przez część posłów projekt upamiętniającej ofiary rzezi rezolucji. To nie jest skandal. Skandal byłby wtedy, gdyby w taki sposób szarogęsił się w Warszawie ambasador ruski, niemiecki albo amerykański. To byłby skandal, bo w skandalu jest jeszcze jakiś sens, nawet jeśli to sens oburzający. Wiadomo, że jesteśmy cieniasami, a wymienione kraje to mocarstwa, więc pozwalamy im się kopać w tyłek w imię polityki realnej ("Tutaj można zrobić / historyczny przytyk / że co drugi volksdeutsch / był real-politik", jak śpiewał Kelus). Ale kiedy dajemy się ustawiać ambasadorowi państwa miotającemu się na krawędzi istnienia, reprezentantowi opcji skrajnie nacjonalistycznej, przez miażdżącą większość narodu ukraińskiego odrzucanej, i wysłannikowi promującego nacjonalistyczną tradycję prezydenta, którego, wedle najnowszych sondaży popiera 2 (słownie: dwa!) procent ukraińskich wyborców - to sam nie wiem, jak to nazwać. To jakaś parodia, nonsens, paranoja. Ponure żarty, żałosne kpiny. Przyrodzona padalcowatość i służalczość naszej postkomunistycznej klasy politycznej, łącząca totalny zanik godności z odruchem korzenia się przed obcymi, zyskała tu wymiar surrealistyczny. Ba! My przecież Rosji, mocarstwu wprawdzie tylko regionalnemu, ale jednak mocarstwu, regularnie się za sprawą prezydenta stawiamy (w gębie, oczywiście, bo to wszak jedyne, co umiemy). I za sprawą tegoż samego prezydenta (nie tylko jego, ale w dużym stopniu) dopuszczamy się podłości, jaką jest współudział państwa w zakłamywaniu, a co najmniej zamilczaniu jednej z najokrutniejszych zbrodni II wojny światowej, w której ofiarą obłąkańczej, bliskiej nazizmowi ideologii OUN padło około stu tysięcy naszych rodaków. To wszystko do tego stopnia nie ma sensu, że tłumaczyć się daje tylko na sposób medyczny. Otóż polska elita polityczna, i to w równym stopniu jej część platformerska jak i pisowska, postkomunistyczna i michnikowa, słowem, prawie cała - zapadła na schorzenie, które czas pewien temu pozwoliłem sobie nazwać "juszczenkozą". Schorzenie to objawia się obsesyjnym popieraniem prezydenta Juszczenki w przekonaniu, że jest on jedynym gwarantem demokracji na Ukrainie. Popieraniu tym bardziej obsesyjnym i uporczywym, im bardziej Juszczenko zdradza swych "pomarańczowych" wyborców i ideały, które głosił, i im bardziej się uzależnia od skrajnie radykalnych partyjek pogrobowców SS-Galizien i UPA. Jednym z efektów tej epidemii juszczenkozy jest, że gdy niby "pomarańczowy", a w istocie od dawna już brunatny Juszczenko stawia pomniki zbrodniarzom, to przedstawiciele państwa polskiego ochoczo w tym mu pomagają, wierząc, że przez recydywę faszyzmu wiedzie droga do zdemokratyzowania Ukrainy i ciągnięcie jej do Europy. To skutek najbardziej oburzający, bolesny, ale i tak, jako przynależny do sfery symboli, w sumie nie najbardziej zgubny w skutkach. Z punktu widzenia polityki najgorsze jest to, że - podobnie zresztą jak w wypadku Litwy, choć tam skala problemu jest daleko mniejsza - ugłaskiwanie nacjonalistów poprzez entuzjastyczne popieranie ich antypolskich szaleństw dało ten skutek, iż ukraińscy politycy uważają, że poparcie Polski należy im się jak przysłowiowemu psu buda, że jest niezmienne, a skoro tak, to nie trzeba się z Polską liczyć zupełnie i niczym jej za to poparcie płacić. Plują więc na nas z piątego pietra i wręcz się z głupich Lachów śmieją. Kibice tej żałosnej "real-politik" nie przestają przekonywać, że ustępowanie przed coraz bardziej rozzuchwalonym ukraińskim nacjonalizmem to wymóg geopolityczny, ale co niby tym ustępowaniem udało się załatwić, nikt nie umie powiedzieć. Bo nie załatwiono niczego. Tchórzostwo nikomu nie imponuje, niczego nie załatwia, tylko rozzuchwala. Powtórzę - boli mnie, gdy Polska płaszczy się przed wielkimi tego świata. Ale gdy płaszczy się przed żałosnym bankrutem i jego rzezimieszkami, to już jest więcej niż ból. To się po prostu chce wyć, patrząc, do jakiego stopnia zeszło na dziady państwo dumnie się określające mianem "III Rzeczpospolitej". Rafał A. Ziemkiewicz