Jacek Kurski (teraz jest w nowej partii, w szóstej czy siódmej, trochę w tym liczeniu się gubię...) wołał, że korupcję trzeba wypalić rozżarzonym żelazem. Palikot tokował, że chce PZPN zdelegalizować. Dwóch specjalistów od czystych rąk! Kurski do dziś przekonywująco nie wytłumaczył, jak załatwił sobie leśniczówkę, o innych sprawach, zakończonych prawomocnym wyrokiem, nie ma co wspominać. Palikot handryczy się z byłą żoną o pieniądze, to się za nim ciągnie, tak jak i sprawa finansowania jego kampanii. Tak czy inaczej, obaj byli w ogniu ostrych oskarżeń, wydawałoby się więc, że te przypadki powinny skłaniać ich do powściągliwości. Ale skąd! PZPN ma wiele za uszami, tu nie ma dwóch zdań, tylko że politycy, i to jeszcze tacy, są ostatnimi od oceniania tej instytucji. Przypomnijmy sobie wojny, które w III RP toczyli z PZPN-em politycy. Pierwszym był minister sportu w rządzie Jerzego Buzka - Jacek Dębski.. Prawicowi publicyści aż się zataczali pełni dla niego podziwu, sam pamiętam teksty, w których pisali, że to kandydat na premiera. Potem okazało się, że to kolega pana Baraniny. Wojnę z PZPN-em prowadził też minister Drzewicki, słynny "Miro". Też nie najlepiej to się wszystko skończyło. I tak można kontynuować. Warto więc się zastanowić, dlaczego przez lata całe wojny z PZPN się toczą, dlaczego prowadzą je postaci tak mało ciekawe, i dlaczego wciąż przegrywają. Powód tych wojen jest oczywisty - polscy piłkarze grają słabo, wokół polskiej ligi ciągnie się smród kupowanych meczy, o działaczach mówi się źle, więc naród uważa, że to wina Grzegorza Laty (czy też jego poprzedników). Takie są nastroje. Więc i znajdują się chętni, żeby na tych nastrojach nazbijać trochę punktów. Dlaczego im się nie udaje? Otóż dlatego, że związek jest samorządny i niezależny, i byle polityk nie może mu rozkazywać. To jest ten ustrojowy wybór, którego dwadzieścia parę lat temu dokonaliśmy. Owszem, jak to w życiu, ma on też swoje minusy. Ale osobiście wolę, żeby prezesem PZPN była osoba wybrana przez delegatów, niż nominowana przez premiera, albo przez rządzącą partię. Bo taki jest realny wybór - albo prezesem PZPN będzie ktoś, kogo delegaci wybiorą, albo Dębski, Drzewiecki, Czarnecki, Kurski, lub któryś z ich kolegów. A bardziej wierzę, że związek, krok po kroku, jakoś się wyprostuje, niż że wyprostuje go pani minister Mucha, albo jakiś inny partyjny aparatczyk. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że są w Polsce ludzie inaczej myślący, którzy uważają, że "partia wie lepiej", że są też tacy, którzy uważają, że "policjant wie lepiej", że Polsce trzeba Putina, ale oddycham z ulgą, gdy sobie uzmysłowię, że jednak są oni w zdecydowanej mniejszości. Nawiasem mówiąc, nie podoba mi się też pogardliwe nazywanie działaczy piłkarskich leśnymi dziadkami czy też betonem, lub jeszcze inaczej. Ci, którzy tak wołają, nie mają chyba pojęcia jak funkcjonuje polska piłka nożna. Że są to dziesiątki rozgrywek, różnych lig, i seniorów, i juniorów, i młodzików, że tysiące chłopaków (i dziewczyn) gania co tydzień za piłką, że ktoś te rozgrywki organizuje, prowadzi protokoły, trenuje, sędziuje. Bez tych leśnych dziadków tego wszystkiego by nie było, no chyba że ktoś wierzy, że takie rzeczy załatwi ksiądz proboszcz, albo zagraniczna firma. Nie sądzę też, by poziom działaczy sportowych specjalnie odbiegał od poziomu działaczy partyjnych. Że PZPN to gromada cwaniaków i pijaków, a taki PiS czy Platforma to zgromadzenie patriotów, ludzi uczciwych i bogobojnych. I abstynentów, oczywiście. I jedno, i drugie środowisko prezentuje, mniej więcej, średnią krajową, tacy jesteśmy, niestety. Poza tym, Grzegorz Lato może się napinać we wszystkie strony, ale dyktator z niego żaden. I nie ma w PZPN-ie nawet połowy tej władzy, jaką w PiS-ie ma Jarosław Kaczyński czy w Platformie Donald Tusk. Oczywiście, nad tym wszystkim wisi pytanie: czy mamy bezsilnie patrzeć, jak paru wujków z szefostwa PZPN, wyczynia rzeczy - nazwijmy to - dziwne? Odpowiedź jest prosta - nie. I tu akurat politycy mają wielkie pole do popisu - to im przecież podlegają odpowiednie służby, oni mogą sprawdzić, na ile różne sygnały są prawdziwe, a na ile to zwykłe podgryzanie i donosicielstwo. Bo jeden działacz chce wygryźć drugiego... Sprawa PZPN jest więc sprawą dla ministra spraw wewnętrznych i jego służb oraz dla prokuratora generalnego i jego podwładnych. A nie dla europosła Kurskiego czy dla posła Palikota, którzy wymyślili sobie, że ciemny naród kupi obrazek z szeryfem. Godne zresztą uwagi jest to, że to akurat oni wymyślili sobie, że warto na PZPN-ie zarobić parę punktów. Otóż ci, co komentują sprawy polityczne, mówią, że Kurski i Palikot to dziś główni gracze. Że oni to coś świeżego w polskiej polityce. Że Kurski wyrósł z etapu bulteriera, i to on stoi za rokoszem Ziobry i rozwalaniem PiS-u. No a Palikot - mistrz nad mistrze, pod swoim nazwiskiem zebrał 10 proc. wyborców! A teraz tych dwóch politycznych Mefistów zgodnie powiada, że niezależność związków to żadna wartość, że prawo, to też nic istotnego, że polityk w Polsce to jak Łukaszenko, może wszystko, jest jak car. Przedkładają hucpę i schlebianie tłumowi nad zasady cywilizowanego państwa. No więc jeżeli tak ma wyglądać ta nowa jakość w polskim życiu publicznym, to ja dziękuję. Robert Walenciak