Sięgając po podział, który wyraziście ujawnił spór o demaskatorską biografię Ryszarda Kapuścińskiego, pierwszą opcję wybiera "salon młody", drugą "salon stary". Nie chodzi mi tu o wiek, choć generalnie zapewne w okolicach "Krytyki Politycznej" statystyczna średnia byłaby niższa, niż w wypadku michnikowszczyzny - salonem młodym, silniejszym w półświatku artystyczno-celebryckim, nazywam tu środowiska czerpiące swe poczucie wyższości z udatnego imitowania gendero-lewackich kampusów, salonem starym zaś, lepiej zrośniętym ze strukturami państwa i oficjalnych mediów, środowiska, którym owo poczucie wyższości zapewnia posiadanie na własność takich egzemplarzy jak Wajda, Bartoszewski czy Norman Davies. Salon stary z natury rzeczy jest mniej ciekawy. Po prostu wypiera fakty i przeczy im. Dobrym przykładem służy wstępniak, jaki wysmażył w "Gazecie Wyborczej" bodajże wczoraj Wojciech Maziarski (kolejny zresztą w tym typie). Wstępniak poświęcony jest radosnemu przeżywaniu faktu, że różowa manifestacja "odczarowująca Krakowskie Przedmieście" udała się fantastycznie, przyciągnęła tłumy i wzbudziła powszechny szacunek, ku pognębieniu zapluwających się z bezsilnej złości prawicowców. Raduje się Maziarski, nieco zbyt demonstracyjnie, aby uznać tę radość za szczerą, że różowe baloniki przyciągają młodzież, a prawicowy "patriotyczny kicz" w barwach biało-czerwonych nie przyciąga młodzieży. Cóż, polemizować z tym nie ma sensu. Jeśli ktoś w obrzędach ku czci czekoladopodobnego ptaka dostrzegł cokolwiek więcej, niż żenadę i bezczelny skok na kasę podatników, to jego problem. Wystarczy znaleźć w internecie którekolwiek z nagrań pokazujących Marsz Niepodległości, obejrzeć na własne oczy tę garstkę maszerujących z "kiczowatymi" flagami i porównać z pełnymi entuzjazmu tłumami redaktorów w różowych jaruzelkach. Na miejscu szefów Maziarskiego dałbym mu zresztą po uszach, nie za wypisywanie oczywistych bzdur, bo to w propagandzie normalka, ale za nieświadome działanie na korzyść przeciwnika. Cały ten "możeł" był przecież rozpaczliwą próbą odwojowania dla elit symboli narodowych, w jakiś sposób analogiczną do rogatywek, w które zaraz po stanie wojennym ustroił Jaruzelski tzw. ludowe wojsko. Tymczasem nadgorliwcy tacy jak Maziarski umacniają przekonanie, że biel i czerwień oraz biały orzeł w koronie to symbole PiS-u, symbole antyrządowe, od których "my" odruchowo uciekamy ku jakimkolwiek innym: różowym balonikom, robieniu kółka z palców, wspólnemu jedzeniu czekolady. Nieważne, jakimi bluzgami ten przekaz Maziarski przyozdobi, ważne, że w sumie oddaje zbluzganym pole. Podczas gdy salon stary brnie w udowadnianie sobie, że wszystko idzie w dobrym kierunku, niech tam sobie prawicowe psy szczekają bezsilnie, a karawana zbliża się do celu - to salon młody oznajmia sobie i innym, że żyjemy właśnie w przededniu katastrofy, w Republice Weimarskiej. Taką narrację prezentuje w ostatnim "Newsweeku" Krzysztof Warlikowski, wcześniej tamże i w paru innych miejscach budowała ją Agata Bielik Robson i paru innych. Polska Tuska przypomina im "Kabaret" Boba Fosse’a, jesteśmy na zboczu wulkanu, za chwilę wszystko się zawali i ogólna katastrofa sprawi, że władzę przejmą maszerujący kolumną czwórkową smukli blondyni, na czele z "pielęgnującym w sobie brutalną siłę" Ziemkiewiczem. Teza "Weimarska" w okolicach "Krytyki Politycznej" stale zyskuje na popularności, i jest to zrozumiałe. Mitem założycielskim młodego salonu było "jesteśmy tacy, jak Zachód, więc musimy wygrać, bo Polska za lat kilkanaście nieuchronnie stanie się taka sama jak Zachód". To dawało zaangażowanym w ten projekt poczucie wyższości nad ogółem Polaków, i zwłaszcza nad prawicą, traktowaną jako skazane na wymarcie dziwolągi. Tymczasem czołowe feministki zdążyły się już mocno postarzeć, a całe to towarzystwo jak było marginesem, tak wciąż nim jest, i to jakby nawet węższym, niż było kilkanaście lat temu. Co z tego, że Sierakowski czy Kazia Szczuka brylują w mediach, skoro na "manify" przychodzi coraz mniej aktywistek, a na imprezy narodowców coraz więcej, i badania pokazują, że młodzież staje się znacznie bardziej konserwatywna i prawicowa, niż była przed dekadą? Jak to wytłumaczyć, nie tracąc wiary w swą wyższość i słuszność? Wzorzec "weimarski", wzorzec słodkiej dekadencji zderzonej z nieuchronnością pognębiania Dobra przez Zło, rozwiązuje ten problem, więc fakt, że Warszawa roku 2013 ma z Berlinem 1933 tyle dokładnie wspólnego, co Maria Peszek z Marleną Dietrich, nie ma tu zastosowania. Po prostu, schemat za dobrze pasuje do psychicznych potrzeb, żeby go weryfikować. Pisałem już, że emocje rządzące pierniczejącą michnikowszczyzną przypominają te, jakie ożywiały bywalców salonu generała Krasińskiego (to oni właśnie zostali w krzywym zwierciadle odmalowani przez Mickiewicza w "Dziadach") albo generałowej Zajączkowej. III RP pod wieloma względami przypomina Królestwo Polskie, dziś zwane Kongresowym, które dla bohaterów wojen napoleońskich było sukcesem, Polską Odzyskaną, a dla Podchorążych - kondominium zaborców. Emocje Warlikowskiego czy Bielik Robsona przypominają zaś łudząco (obie strony się oburzą, ale Amicus Plato) emocje tych, którzy od pierwszych chwil po Tragedii Smoleńskiej wiedzą, że to ruska zbrodnia i tylko kolekcjonują przesłanki i dowody - zupełnie w tej chwili pomijam ten aspekty sprawy, że bynajmniej nie muszą wysysać ich z palca - potwierdzające ich najgorsze przeczucia. Smoleńsk jako ruski zamach jest bowiem w jakimś sensie wygodny. Człowiek wychowany w polskiej patriotycznej tradycji od razu wie, gdzie jest: znowu nas Ruscy mordują a świat się patrzy i nic nie mówi, znowu trzeba iść w bój bez broni, sytuacja jest beznadziejna wprawdzie, ale oswojona, znajoma, więc paradoksalnie bardziej bezpieczna, niż gdyby była, jeśli katastrofę spowodowała zwykła ruska nieudolność, a haniebne zachowanie Tuska i kłamstwa Laska były odbiciem tchórzostwa nie tylko rządu, i nie tylko elit, ale przede wszystkim całego zgnojonego i wtrąconego w stan polactwa narodu. I tak samo wygodny jest dla człowieka wyrosłego w niechęci do tejże patriotycznej tradycji schemat "Kabaretu". Winnicki z Holocherem już śpiewają "tomorrow belongs to me", i jutro rzeczywiście musi należeć do nich, bo "ten kraj" taki jest, ale wiedząc to, wiemy wreszcie, co się dzieje i dlaczego nam nie wyszło. Dodatkowo, ludziom, których Polska boli i im wisi, którzy i tak przyszłość wiążą z nadzieją wyjazdu, emocja "ciemny, z gruntu endecki katolicki homofobiczny motłoch i tak w końcu wyniesie do władzy faszystów" doskonale podchodzi, bo wspiera ich przekonania. Nie wszystkim oczywiście uda się, rzuciwszy polskiej tłuszczy w oczy, że jest bandą nazioli, wyjechać, zahaczyć się "w świecie" i oblatywać kampusy, redakcje i studia telewizyjne ze świadectwami krzywd doznanych z rąk patriarchalno-nacjonalistycznej polskiej ciemnoty. Ale któż by - we wspomnianym środowisku - o takiej przyszłości nie marzył? Pewnie gdybym był młodszy, chciałoby mi się z tego śmiać. Choćby z faktu, że, jakkolwiek od lat oceniam "sukcesy" III RP niezwykle krytycznie, sugerowanie, że jest ona katastrofą na miarę Republiki Weimarskiej mnie do głowy nie przyszło. Przyszło najbardziej zagorzałym wrogom wrogów Okrągłego Stołu i tworu przy niej poczętego, i dostają oni za to oklaski od tych samych propagandystów, którzy mnie i moich kolegów od lat oblewają pomyjami za odmawianie III RP miana "fajnej Polski". Fajna, i zarazem weimarska, redaktorowi Lisowi jakoś się w głowie nie pokłóciło to, co wypisuje, z promowaniem tez Bielik Robson i Warlikowskiego, a żaden z przyjaciół nawet mu nie zwróci uwagi na sprzeczność, bo też tego nie potrafią zauważyć. Ważne, żeby walić w PiS i narodowców. To jedyne, co przy wszystkich narracyjnych dysonansach stary salon, nowy salon i tłumy cwaniaczków uwieszonych u platformerskich klamek zawsze połączy w kupę. Rafał Ziemkiewicz