Oczywiście, pierwszy odruch na taką rewelację jest prosty - co za bzdura! Ale po informacjach na temat więzień CIA w Kiejkutach powinniśmy mieć nabytą ostrożność w reagowaniu na podobnego typu doniesienia. Pamiętamy, jak plotki o talibach na Mazurach przybierały obraz surrealistycznych dywagacji. Do dziś zresztą do końca nie wiadomo, jak to wszystko wyglądało, ale przynajmniej w sposób poważny o sprawie się rozmawia. Miejmy świadomość tego, że jeżeli Korwin-Mikke mówi prawdę, to mamy prawdziwą aferę, przy której opowieści o więzieniach CIA to czytanka dla grzecznych dzieci. Łatwiej przecież zaakceptować smutną prawdę, że terrorystów i bandytów trzeba torturować, żeby rozbić ich organizację, żeby już nie zabijali, ale trudniej, że w jakimś tajnym obozie w Polsce szkoli się morderców, którzy zastrzelili 20 milicjantów... To także zmieniłoby obraz wydarzeń na Ukrainie. Już nie byłby to zryw umęczonego narodu, tylko zaplanowany przez służby specjalne zamach stanu. Korwin-Mikke rzucając więc takie oskarżenie może wstrząsnąć krajem. Dlatego pytanie jest zasadnicze: czy w Polsce szkolono, czy też szef Nowej Prawicy tak sobie powiedział? A jeżeli "tak sobie powiedział", to powinien, jako dorosły mężczyzna, ponieść wszelkie konsekwencje pomówienia i kłamstwa. W tej sprawie nie wolno iść na jakiekolwiek kompromisy, wzruszanie ramion czy wyniosłe przemilczanie tematu. Albo u Tuska szkolono morderców, którzy później uczestniczyli w operacji przejmowania Ukrainy, albo Korwin-Mikke jest oszczercą, spełniając rolę rosyjskiego agenta wpływu (lub użytecznego idioty - jak kto woli). Od rządu powinniśmy więc oczekiwać szybkiej reakcji. Nawiasem mówiąc, Korwin-Mikke powtórzył oskarżenia, które pod adresem Polski wysunął w marcu tego roku prezydent Putin. Ku mojemu zdumieniu polski rząd na to nie zareagował. Teraz powinien. Droga sądowa jest w tym przypadku najlepsza. Taka droga dałaby też szansę na to, byśmy na sprawę Ukrainy spojrzeli chłodnym okiem, wyzwalając się z tej paskudnej propagandy, jaką serwują obie strony konfliktu. Nasze media także nie są od niej wolne. Przyznam, że nie podoba mi się ich ton, który sprowadza się do jednego - że trzeba postawić Rosję pod ścianą, spałować ją, upokorzyć i dać kopa na do widzenia. To jest ton prymitywnej wojennej propagandy, która ma pokazać wroga, i ma szczuć. Nie chcę być szczuty. Poza tym, to marzenie, żeby Polska Rosję upokorzyła, jest - po pierwsze - prymitywne, a po drugie - mało realne. Efekt tego jest taki, że Polska spełnia rolę obszczekującego ratlerka, podczas gdy decyzje podejmują inni. No i takie oskarżenia, jakie sformułował Korwin-Mikke, pasują do kontekstu. Tymczasem w sprawie wschodniej Ukrainy działa w Kijowie grupa kontaktowa, w skład której wchodzi ambasador Rosji na Ukrainie, ambasador Ukrainy w Niemczech i przedstawicielka OBWE. Ciekawy skład, prawda? Ta trójka ma wdrożyć plan pokojowy uzgodniony przez kanclerz Niemiec oraz prezydentów Francji i Rosji. Gdzie i kiedy go uzgodnili? Pani kanclerz i prezydenci spotkali się tylko przy okazji uroczystości rocznicy lądowania w Normandii. Nie chcę być złośliwy, ale w grupie kontaktowej nie widzę przedstawiciela Polski. W Normandii Putin, Merkel i Hollande nie czuli potrzeby dopraszania Bronisława Komorowskiego, który był pod ręką. Nie zauważyłem też, by Petro Poroszenko, nowy prezydent Ukrainy, jakoś się tego domagał. Gra rozgrywa się więc na innych orbitach. Na które ani Tusk, ani inni, nie mówiąc nawet o Kaczyńskim, nie dolecą. Ale będą wołać: "Europo, uderz w Rosję sankcjami! Pogoń Putina!". I wołać też będą, że rozmawianie z Rosją to objawy kapitulanctwa. Tacy bokserzy. Oni będą wołać, a Merkel i Hollande robią swoje. Rozumiem, dlaczego Zachód stara się wszelkimi sposobami uspokoić Rosję i nie chce zamykać drogi do jakiegoś znośnego modus vivendi. Nie chodzi w tym wszystkim jedynie o możliwości robienia w Rosji interesów. Zachodnie koncerny zarabiają na tym miliony, ale przecież wciąż jest to rynek bardziej potencjalny niż rzeczywisty. Prawdziwa przyczyna delikatności Europy wobec Moskwy jest innego rodzaju - Unia nie chce powrotu "zimnej wojny", nie chce dzielenia świata na dwa bloki, nie chce żelaznych kurtyn i tajnych emisariuszy Moskwy wszędzie tam, gdzie Zachód ma problemy. To jest większe zagrożenie niż zamknięcie średniej wielkości rynku. A czego chce Rosja? Wciąż jestem przywiązany do tezy, że awantura o Krym i wschodnią Ukrainę jest dla Putina mgłą, która ma skryć rzeczywistość, czyli fakt, że Rosja straciła Ukrainę. Że jeszcze pół roku temu miała ją całą, że miała posłusznego prezydenta Janukowycza, a on okazał się prezydentem nieudolnym, który doprowadził de facto do rozpadu swego państwa, i który dał się przegonić z urzędu. Putin nie może przyznać się do tej porażki, bo zaraz porównają go do Jelcyna, będą mówić, że nie zbiera, a traci rosyjskie ziemie. Więc ten Krym to jak honorowy gol drużyny, która przegrywa 0:3. Faktem jest jednak, że destabilizując Ukrainę (wiele nie trzeba było...) Putin stał się zakładnikiem swej polityki i swoich Wielkorusów. Z drugiej strony, twardo też mówi Poroszenko. Obaj licytują wysoko i obaj nie mają zbyt wielkiego pola manewru. Lecz przecież będą musieli się porozumieć, bo ten konflikt, w dłuższej perspektywie, żadnemu z nich nie służy. Jestem ciekaw, czy Tusk z Sikorskim mają wariant na taką ewentualność. Bo patrząc na to, jak się zachowują, to sądzę, że nie...