I cóż tu się rozwodzić - mieli rację. Dolina jest tak piękna, że sam pomysł, by puszczać przez nią trasę szybkiego ruchu, można zakwalifikować jako coś z kosmosu, niepojętego. Na tej urodzie zarabia zresztą coraz więcej ludzi, rozmaitych firm - a to od wypożyczania kajaków, a to od wożenia turystów, a to od ich karmienia. Ten cały miniprzemysł turystyczny fajnie się rozwija. Jeżdżę trochę po Polsce i widzę, że w miejscach, które jeszcze kilka lat temu były przysłowiową czarną dziurą, powstają gospodarstwa agroturystyczne, hoteliki, knajpeczki, koniecznie z regionalnymi smakołykami. Na brak klientów nie narzekają. Wystarczy zresztą zerknąć na rogatki dużych miast w piątkowe popołudnia. Wyjeżdżających na weekendowy wypad mieszczuchów można już chyba liczyć w milionach. A nie wszyscy jadą do rodziny czy też do swych rancz... Narodził się więc na naszych oczach nowy świecki zwyczaj odpoczywania, spędzania wolnych dni. W polskich lasach, nad polskimi jeziorami, w polskich wioskach. Celowo podkreślam - polskie, bo mam nieodparte wrażenie, że krajowe wypady naszym rodakom służą najbardziej. Tu są wyluzowani, uśmiechnięci, dobrze się czują. Klimat im odpowiada. To zresztą rzecz naturalna. Jest bowiem coś w człowieku, że najlepiej odpoczywa w swoich rodzinnych stronach, gdzie nie jest mu ani za gorąco, ani za zimno, i gdzie nie musi zmagać się z rozmaitym kulturowymi barierami, kulinarnymi niespodziankami i ludźmi, którzy go nie rozumieją. To dlatego szykiem paryżanina jest dom w Normandii, a Holendra - na Wyspach Fryzyjskich. Austriak woli cottage w Alpach, a Fin na jeziorach... Ha! Myślę też że żadnemu z nich nie przyszłoby do głowy, by wjeżdżać autostradami w najpiękniejsze miejsca swego kraju. One są chronione. Wystarczy zresztą pojeździć po Europie, by zauważyć, jak wielką wagę przywiązuje się tam do ochrony środowiska, do promocji wyjątkowych miejsc, do estetyki. To widać na pierwszy rzut oka - poboczy nie "zdobią" tam setki pstrokatych reklam i szyldów czy też domów-straszydeł. Ale żeby tak było i u nas, trzeba mądrego prawa, no i ludzi, którzy by tego prawa przestrzegali. Kronika "bitwy o Rospudę" (zostańmy przy tym przykładzie) dowodzi, jak bardzo tego nam brakuje. Bo oto mieliśmy urzędników (i polityków, niestety...), którzy planowali trasę w miejscu, o którym wiedziano, że ta trasa przechodzić nie będzie mogła, ponieważ unijne przepisy na to nie pozwalają. Ale co tam unijne przepisy! Pomimo braku pozwolenia na budowę i decyzji o środowiskowych uwarunkowaniach w lipcu 2006 roku białostocka GDDKiA ogłosiła przetarg na budowę obwodnicy Augustowa. Potem, mimo ostrzegawczych listów z Komisji Europejskiej i jednoznacznych opinii ekspertów, dotyczących tego, jak to się skończy, wyłoniono zwycięzcę przetargu i podpisano umowę na budowę. I ją rozpoczęto! Fakty dokonane miały rzucić Europę na kolana, tak kalkulowano. Na pewno w siedzibie podlaskiego PiS-u (bo ta partia wtedy rządziła), a pewnie i w gabinecie premiera. No i na takim napinaniu wszystko się skończyło, bo po klęsce w sądach, budowę trasy przerwano. Straszą teraz fragmenty zbudowanej drogi i rozpoczętych wiaduktów. Czy ktoś za tę głupotę zapłacił? Gdyby od razu planowano trasę tak, by omijała tereny chronione, pewnie jeździłyby już po niej samochody. Ale zamiast porządnej pracy, nasi politycy wybrali wariant typu "nie będzie Unia pluła nam w twarz". Ze skutkiem opłakanym, nie tylko dla mieszańców Augustowa, ale dla wszystkich tych, którym przychodzi wybrać się autem w te tereny. Przykład nieszczęsnej obwodnicy Augustowa ilustruje szerszy problem - mianowicie specyficzną jakość polskiego życia politycznego i publicznego. Mądry gospodarz wiedziałby, że puszczanie drogi przez miejsca chronione to nie tylko rzecz bezsensowna, ale i niemożliwa do zrealizowania. Więc nie szastałby publicznym groszem na nierealne projekty i nie mamił wyborców nierealnymi obietnicami. Rozmawiałby z nimi poważnie. Mądry gospodarz planowałby rozwój w dyskusji z ekspertami, z wyborcami. Ale to wymagałoby od niego wielkiej pracy - czytania, analizowania, rozmów, przekładania założonych celów na język ustawowych zapisów. Bądźmy szczerzy: ilu w Polsce jest polityków, którzy mają do takich spraw głowę? Oni będą godzinami opowiadać na przykład o polityce prorodzinnej, ale żaden z nich nie odpowie, dlaczego w Polsce nie można zorganizować przedszkoli? I rodzice muszą posyłać dzieci do tych po tysiąc złotych za miesiąc, albo i droższych. Albo dlaczego tak niewielka garstka dzieci może wyjechać na kolonie? Wszyscy mówią, że III RP jest o niebo lepsza i bogatsza od Polski Ludowej. O.K. Więc jeżeli tak, dlaczego biedna i zapyziała PRL wysyłała dzieci na kolonie, na obozy, a III RP nie? Dlaczego III RP ma to w nosie? Kolejne pytania i kolejne tematy można mnożyć. Ale nie są one troską partyjnych sztabów. Bo w polskim wydaniu polityka to nie jest rozmowa o przyszłości kraju, tylko pyskówki politycznych celebrytów. Show. Co który komu powiedział, czym go obraził i czym mu zagroził. To przyciąga uwagę ludzi mniej więcej na tej zasadzie, jak wokół dwójki kłócących się na ulicy ludzi zbiera się wianuszek gapiów. Takie wydarzenie zaspokaja ich ciekawość. Innych spraw już nie. Tu l'as voulu, Georges Dandin