Spiskowe teorie dziejów od zawsze cieszyły się wysoką popularnością. Tak atrakcyjnie wyjaśniają one wszystkie wątpliwości, tak ciekawie rozjaśniają mroki zagadek, że pokusa ich tworzenia i upajania się nimi jest przepotężna. Nie twierdzę, że ja sam jestem na nie odporny. O nie... Pamiętam jak sam wczytywałem się z gorejącymi uszami w te, które mnożyły wątpliwości, a namnożywszy - stawiały śmiałe tezy, dotyczące zamachu na Kennedy'ego. Obejrzałem też z ciekawością filmiki stawiające pytania o 11 września i nie będę się zaklinał, że ani razu nie pomyślałem sobie "A może coś w tym jest?" Nasze rodzime emocje polityczne też od czasu do czasu przyniosą jakąś ciekawą teoryjkę. Jaka polityka - takie teorie, ale miły wynalazek internetu sprawia, że magiczne formułki tłumaczące - nawet dość zabawnie - kto, z kim i dlaczego rozchodzą się szybko i bezboleśnie. W ostatnich miesiącach karierę robiły zwłaszcza te, które dowodziły kto, czym i od czego odwraca uwagę. A że w dwie z tych historii byłem - tak czy inaczej - zaplątany, przeto z ciekawością słuchałem i czytałem jak się mnożyły. Pierwsza z tych historii dotyczyła spadającego na Polskę satelity. Tuż po tym jak przez media przetoczyło się lekkie szaleństwo (w powstaniu którego - przyznaję - miałem niemały udział), zaczęły docierać do mnie barwne tłumaczenia na temat tego, dlaczego ta informacja pojawiła się właśnie w tym momencie. Wyjaśnień było kilka, najbardziej popularne głosiło, że chodziło o odwrócenie uwagi od ugody między rządem a Eureko i że całe zamieszanie zostało starannie zaplanowane. Nie zdradzę, oczywiście, skąd miałem tę informację, ale - słowo daje - podejrzenie, że ten, który mi ją podrzucił, miał świadomość tego, że minister skarbu równolegle coś ogłosił, jest podejrzeniem mocno wydumanym. Teraz mamy festiwal teorii próbujących zmierzyć się z pytaniem "dlaczego akurat teraz Tusk przyznał się do popalania trawki?". Szczególną popularność osiągają dwie: "bo szykuje się do wyborów prezydenckich i rozbraja bomby" i "to ma odwrócić uwagę od prywatyzacji służby zdrowia". Pierwsza z nich miałaby jeszcze jaki-taki sens. Rzeczywiście, taktyka wyprzedzania ciosów jest stosowana dość często. Tylko, że akurat w tym przypadku, to nie Tusk przyznał się, a raczej potwierdził to, co i tak dziennikarze wiedzieli. Co do drugiej teorii, to jest kompletnie nietrafiona. Jak wiem, wywiad w którym Tusk nie zaprzeczył, że miał do czynienia z marihuaną, przeprowadzano w grudniu, a to, że książka Newsweeka ukaże się akurat teraz, było wiadome, na długo przed tym jak wybuchła dyskusja prywatyzacyjna. I tak to frapujące wyjaśnienia zjawisk prostych umierają... Wiem, wiem, że niektórych mocno to rozczaruje, ale wiara w to, że mityczne sztaby specjalistów od PR-u popalając cygara i popijając markowe trunki, tworzą spójne i długofalowe strategie jest - stety czy niestety - mocno naiwna. Mityczne "sztaby" mają rozmiary dwu-trzy osobowe, z tego co wiem, ani w cygarach, ani w trunkach szczególnie nie gustują, a podejrzenia, że są wszechmocne i wszechobecne są też - stety czy niestety - mocno..., bardzo mocno... przesadzone.