Bo przecież te konkursy są dziś fikcją. Wyglądają tak, że zgłaszają się różni ludzie, a i tak wygrywa ten, kto ma wygrać, o czym wtajemniczeni wiedzą dużo wcześniej: brat, zięć, szwagier, ewentualnie partyjny kolega kogoś ważnego. Chyba nie ma tygodnia, byśmy o takich przypadkach się nie dowiadywali. To jest jak plaga pijanych kierowców - można krzyczeć, tupać, karać, a oni i tak piją i jadą. Kilka dni temu światło dzienne ujrzała kolejna taka sprawa. Otóż konkurs na dyrektora Szpitala Ginekologiczno-Położniczego wygrał 30-letni Łukasz Radwański, zięć Edwarda Gondeckiego, sekretarza opolskiej Platformy Obywatelskiej i szefa rady nadzorczej opolskiego NFZ. Czy ktoś uwierzy, że teść nie wiedział, iż zięć startuje? I że nie kiwnął w sprawie palcem? Jak wyczytałem, już na kilka dni przed konkursem bębniono, kto go wygra, a do mediów pisano takie oto listy: "(Radwański) nie jest związany z Opolem, więc będzie mógł zwalniać według partyjnej listy. Pan Gondecki na partyjnych balangach twierdzi, że jest w stanie załatwić wszystko, a marszałek Buła, nauczyciel WF-u, zawdzięcza mu stanowisko, więc wykona każde polecenie. Sprawa jest żenująca, ponieważ dokumenty złożyło dziesięciu kandydatów, z czego dziewięciu Pan Marszałek potraktował jak idiotów, którzy myślą, że w Opolu można wygrać konkurs". Oczywiście, współczuję tym dziewięciu osobom, które do konkursu się zgłosiły, i które spełniły rolę tłumu. To mało przyjemne tak zostać wystrychniętym na dudka. Choć z drugiej strony na usta ciśnie się pytanie: dlaczego były tak naiwne? Może, w desperacji, liczyły na cud? Rozpisuję się o sprawie lokalnej nie dlatego, bym miał coś wspólnego z Opolem, ale dlatego, że widzę w tym zjawisko znacznie szersze i głębsze, obejmujące swym zasięgiem cały kraj, sięgające korzeniami pokolenia wstecz. Ponadsześcioletnie rządy Platformy i PSL doprowadziły bowiem do wykształcenia się w Polsce syndromu partii władzy czy też - reanimowania tego syndromu, ze wszystkimi związanymi z tym konsekwencjami. Pierwsza jest oczywista: Polska jest podzielona na "onych", czyli tych z partii rządzącej, i resztę. Ta reszta może zwijać się w precelek, a i tak szans na pewne stanowiska nie ma. Jest jak w "Harrym Potterze" - mugole odbijają się od ściany, czarodzieje przez nią przechodzą... Po co więc się uczyć, po co podnosić kwalifikacje, po co się starać, kiedy wszystko jest wcześniej ustalone? Kiedy jednym jest dane, a drudzy mają figę z makiem? System partii władzy jest demoralizujący i niszczący Polskę. Podważa zaufanie do demokracji, rodzi poczucie krzywdy, sprzyja sitwom, postawom "my kontra oni". No i jest marnotrawny, bo lepsi muszą ustępować gorszym (ale "ustawionym"). Nie chcę usprawiedliwiać Platformy, ale gdy dłużej się zastanowimy to dojdziemy do wniosku, że ten system jest traktowany przez Polaków jako naturalny. Od lat. Literatura przedwojenna przynosi nam opisy czasów, kiedy partią władzy był BBWR, a potem OZN, i ponad umiejętności i zdolności stawiano koneksje. A najważniejsze było to, czy ktoś był w legionach. W czasach Polski Ludowej istniał system nomenklatury - najważniejsze stanowiska były zastrzeżone dla ludzi z legitymacjami PZPR. Swego czasu próbował z tym walczyć Mieczysław Rakowski, pisząc artykuł "Dobry fachowiec, ale bezpartyjny", ale na wiele to się nie zdało. No i proszę: teraz dożywamy czasów, że hasło "dobry fachowiec, ale bezpartyjny" odzyskuje swój blask. I jak sobie z tym poradzić? Są dwa naturalne lekarstwa na patologię partyjniactwa. Pierwsze to demokratyczne wybory. Po prostu: taką sitwę trzeba odstrzelić w kosmos! Bez gwarancji, niestety, że przyjdą lepsi. Drugie lekarstwo to wolne media, które patrzą władzy na ręce i wszystkie cwane triki natychmiast nagłaśniają. Jest krzyk, jest jakiś strach, że ludzie usłyszą i się zgorszą. Niestety, w Polsce jest z tym coraz trudniej. Media są coraz bardziej uzależnione od władzy, powiązane z różnymi układami i słabną nam w oczach. Piszą o Putinie, o Obamie, o zaginionym boeingu, no i o aktorkach i aktorach - kto kogo kocha, kto chudnie i kto jak się ubiera. Ten środek, czyli konkret, coraz częściej im umyka... Więc o tym piszę, póki mogę. Robert Walenciak