Dlaczego Kaczyński i Zandberg atakują kompromis w sprawie związków partnerskich
Kompromis pomiędzy koalicyjną lewicą i PSL-em, dotyczący zupełnie podstawowych praw dla par jednopłciowych, jest mocno spóźniony i bardzo ostrożny. Jest to jednak pierwszy sukces rządzącej koalicji od czasu politycznej katastrofy, jaką było przegranie wyborów prezydenckich. Właśnie dlatego uderzają w niego - i być może skutecznie go zablokują - przeciwnicy tej koalicji z prawa i z lewa.

Jarosław Kaczyński wydał w sprawie ustawy o statusie osoby najbliższej ostateczny werdykt. Jego zdaniem jest to "ultralewicowe rozwiązanie uderzające w podstawową komórkę społeczną, jaką jest rodzina".
Kaczyński nie jest wrogiem ani przyjacielem gejów, podobnie jak nie jest wrogiem ani przyjacielem kobiet. On zarówno prawa gejów, jak też prawa kobiet (łącznie z najtrudniejszym i najbardziej tragicznym problemem aborcji) traktuje jako instrument w walce o władzę nad polską prawicą.
W 2007 roku Kaczyński wypchnął z PiS Marka Jurka (który zażądał wówczas wpisania zakazu aborcji do konstytucji) nie z miłości do kobiet, ale dlatego, że widział w Jurku konkurenta w walce o pozycję lidera prawicy. W 2020 roku Kaczyński doprowadził do zaostrzenia zakazu aborcji nie z "nienawiści do kobiet". Musiał odbudować swoją wiarygodność jako lider prawicy. Ziobryści i prawe skrzydło PiS utrącili mu "piątkę dla zwierząt" i zaczęli przyprawiać gębę "ekolo-lewaka". Doprowadzenie do zaostrzenia zakazu aborcji uwiarygodniło go w oczach najtwardszego prawicowego elektoratu i w oczach Kościoła.
Także dziś wyrok, jaki Kaczyński wydał na kompromisową ustawę Lewicy i PSL nie wynika z "niechęci do gejów", ale z politycznego wyrachowania. Kaczyński chce pogrążyć i ostatecznie zniszczyć PSL. Każdy sukces ludowców uważa za zagrożenie dla obecnej dominacji PiS-u na wsi.
Prowadzona przez niego przez osiem lat praca niszczenia i przejmowania terenowych struktur oraz elektoratu PSL (szczególnie na ścianie wschodniej i w Małopolsce, czyli w matecznikach ludowców) poszłaby na marne. Kompromis z udziałem PSL po prostu nie może się udać. Zarówno w oczach prawicy, jak też w oczach liberalnego centrum, ludowcy muszą zostać ostatecznie skojarzeni z "partią absolutnej porażki".
Długopis prezydenta należy dzisiaj do prezesa PiS
Wobec takiej deklaracji i politycznych potrzeb Jarosława Kaczyńskiego decyzja prezydenta wydaje się formalnością. Podpisując "utralewicową" ustawę prezydent sam stałby się "lewakiem".
Nie opłaca się to ani jemu, ani otaczającej go w Pałacu grupie urzędników. Bogucki, Przydacz, Szefernaker są desantem Kaczyńskiego na Pałac Prezydencki, o którym w czasach Dudy mógł tylko pomarzyć. Jest to desant nawet nie tyle ważnych polityków PiS (Morawiecki czy Czarnek mogliby przy prezydencie pomyśleć o własnych ambicjach, niezależnych od planów, jakie ma wobec nich Kaczyński), ale ludzi z bezpośredniego otoczenia prezesa, będących jego politycznymi wychowankami, dziś zapewniających pełną koordynację działań Nowogrodzkiej i Pałacu Prezydenckiego zarówno na froncie walki z rządem Tuska, jak też na froncie spychania do narożnika i dzielenia Konfederacji.
Trudno się zatem dziwić, że po Jarosławie Kaczyńskim głos zabrał prezydencki minister Paweł Szefernaker, który w imieniu Nawrockiego (a może bardziej Kaczyńskiego) stwierdził, że "prezydent nie zgodzi się, żeby poprzez nowe rozwiązania budować alternatywę dla małżeństwa, nadając instytucji osoby najbliższej cechy przynależne w Polsce wyłącznie małżeństwom".
Adrian Zandberg na odsiecz "tęczowym dzieciakom"
Uderzenie w kompromis przyszło także z lewa. Paulina Matysiak (jak zawsze bardziej bezpośrednia, przez co sprawiająca kłopoty swojej partii, gdyż mówi głośno to, co z uwagi na konieczność utrzymania sympatii "postępowych dziadersów" kontrolujących jeszcze liberalne media reszta partii mówi nieco ciszej) orzekła, że jest to "markowanie działań", "ludzie tego nie kupią".
Subtelniej i ciekawiej uderzył w kompromis Lewicy i PSL sam Adrian Zandberg. W bezpośrednim zderzeniu (w Radiu Zet) z broniącym ustawy Robertem Biedroniem Zandberg nie zadeklarował jednoznacznie, że partia Razem kompromis odrzuci. Najpierw mówił o "docierających do niego wielu głosach głębokiego rozczarowania", aby następnie zadać ostateczny cios.
Stwierdził, że on i jego partia będą bronić "tęczowych dzieciaków" (problem adopcji dzieci przez pary homoseksualne został w tej kompromisowej ustawie pominięty). Zandberg zapowiedział, że Partia Razem zgłosi w tej sprawie poprawki. Ponieważ nie zostaną one przyjęte (całkowicie przekreślałyby osiągnięty kompromis), jej posłowie będą mieli absolutne moralne alibi, żeby kompromis odrzucić. Nie jest ich wielu, ale w głosowaniu nad tą akurat ustawą liczyć się może każdy głos.
Robert Biedroń przypomniał w odpowiedzi, że kiedy lider partii Razem był jeszcze w koalicji, podpisał się wraz z całą lewicą pod projektem ustawy o związkach partnerskich, która też nie gwarantowała adopcji dzieci. Wówczas jednak Zandberg budował swoją pozycję w koalicji, dziś chce ją zbudować na jej gruzach. Uważa bowiem, że wraz z Koalicją 15 Października upadnie też koalicyjna lewica, a wtedy on stanie się dysponentem całego lewicowego elektoratu.
Podobnie jak w przypadku Jarosława Kaczyńskiego, także dla Adriana Zandberga prawa gejów są tylko instrumentem walki o władzę. Tym razem nad lewicową (sporo skromniejszą) częścią polskiej sceny politycznej.
Kompromis nie przekreśla emancypacji
Zastanówmy się jednak nad istotą problemu. Może Adrian Zandberg i Paulina Matysiak mają rację i kompromis jest porażką zmian?
Akurat w przypadku praw homoseksualistów nie potwierdza tego doświadczenie krajów, które przeszły już drogę od represji do emancypacji. Kiedy Wielka Brytania żegnała się z prawem karzącym "sodomię" (dopiero na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku), zaledwie kilkanaście procent Brytyjczyków akceptowało gejowskie małżeństwa.
Kompromisową wersję związków partnerskich zalegalizował w Wielkiej Brytanii Tony Blair (bardzo umiarkowany lewicowiec) w 1996 roku (półtorej dekady po depenalizacji homoseksualizmu). Do legalizacji małżeństw jednopłciowych doprowadził konserwatysta David Cameron w roku 2014, już przy konsensusie wszystkich partii politycznych i zdecydowanej większości społeczeństwa.
Brytyjskie elity polityczne przez ponad trzy dekady łagodziły społeczne lęki, które zawsze towarzyszą społecznej zmianie, aby osiągnąć rekordowy poziom akceptacji dla związków jednopłciowych, który z kilkunastu procent w 1982 roku wzrósł do 68 proc. w roku 2015.
Ważnym argumentem okazało się to, że legalizacja homoseksualizmu, a później związków partnerskich nie spowodowała "eksplozji homoseksualizmu". Liczba osób homoseksualnych w Wielkiej Brytanii wynosiła między 6-7 proc. po depenalizacji, 6-7 proc. po wprowadzeniu związków partnerskich i wynosi 6-7 proc. dziś, dekadę po zalegalizowaniu małżeństw homoseksualnych.
Kompromis nie jest zatem końcem i porażką emancypacji, przeciwnie, emancypację ostatecznie umożliwia. Natomiast atakowanie kompromisu - czasem fanatyczno-naiwne, a czasem cyniczne (ani Kaczyńskiego, ani Zandberga nie nazwałbym "naiwniakami") - zawsze zaostrza konflikt, który emancypację opóźnia, a czasem zupełnie przekreśla.
Cezary Michalski
















