Przymknijmy na chwilę oczy. Uruchommy wyobraźnię. I wyobraźmy sobie, co sam Antoni Macierewicz, inni politycy PiS, a także media definiujące się jako polskie, patriotyczne i niepokorne, mówiliby, gdyby okazało się, że szef MON ma jakiekolwiek formalno-spółkowo-finansowe związki z płatnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Że jest w radzie fundacji, której prezesem jest tenże współpracownik. A powołany przez niego pełnomocnik MON był adwokatem broniącym tegoż współpracownika. W słowniku poprawnej polszczyzny zabrakłoby słów, które opisałyby całą głębię oburzenia i podejrzeń, które - oczywista oczywistość - musiałyby się wówczas zrodzić i ujrzeć światło dzienne. Antoni Macierewicz obrywa dziś z armat, z których sam z upodobaniem strzelał. Bo pompowanie mniej czy bardziej prawdziwych błahostek do rozmiarów gigantycznego megaskandalu jest od lat jego znakiem firmowym. A dzisiejsza opozycja idzie dokładnie tym samym śladem. Skoro zdefiniowała się jako totalna - działa totalnie. Jest tekst gazetowy - są mocne słowa, które doskonale mu sekundują. Są podejrzenia - jest żądanie wyjaśnień ze strony szefa rządu. Nie ma wyjaśnień - jest wniosek o wotum nieufności. Taka jest od lat opozycyjna logika - nielogika. A Platforma Obywatelska idzie śladami, które ona sama wydeptywała przez lata działając wspólnie z PiS-em i przeciw niemu. Podobny do dzisiejszego styl działania polskiej opozycji zaczął kształtować się w drugiej połowie rządów AWS. Jeszcze u ich początku politycy SLD potrafili, wspólnie z politycznymi rywalami, wyrysowywać na mapie Polski linie nowego podziału administracyjnego czy serio debatować o tajnikach reformy emerytalnej. Ale wraz ze słabnięciem politycznego zaplecza gabinetu Buzka i ujawnianiem się jego kolejnych słabości Leszek Miller et consortes zaczęli coraz bardziej przypierać ich do muru i malować obraz rządzących jako zgrai amatorów, która nie radzi sobie kompletnie z rządzeniem i powinna jak najszybciej władzę oddać jedynym profesjonalistom polskiej polityki, czyli SLD. Kiedy wreszcie Sojuszowi udało się przejąć władzę, a Miller został premierem, szybko okazało się, że i z tym radzeniem, i z tym profesjonalizmem nie jest tak dobrze, by nie było się do czego przyczepić. A że do Sejmu, oprócz PiS i PO, dostały się i LPR, i Samoobrona - wyścig o to, kto będzie bardziej opozycyjny, był twardy i bezwzględny. Aż do granic bezmyślności - gdy PO i PiS nie wspierały sensownych pomysłów planu Hausnera, które pomogłyby potem im samym w rządzeniu. I potem to szło tym samym torem. Tylko z roku na rok mocniej. Donald Tusk natychmiast po przegranej uznał, że koalicja z PiS-em byłaby dla PO zabójcza, więc trzeba wepchnąć Jarosława Kaczyńskiego w ramiona duetu Lepper-Giertych i odciąć się od niego jak najefektowniej. Podobnie PiS, przez osiem lat rządów PO, odsądzał rywali od czci i wiary, odmawiając im patriotyzmu i moralnego mandatu do rządzenia. A gdy sam przejął władzę - natychmiast stanął wobec PO, która nie dała mu nawet głębiej odetchnąć po wyborczej wygranej. Cokolwiek sądzić by o takim stylu opozycyjności, tylko on w polskich warunkach przynosi triumfy. Opozycje miękkie, nijakie, pastelowe, gotowe do rozmów i kompromisów przepadały najczęściej w odmętach dziejów. Doświadczenie lat minionych przynosi smętny wniosek: nawet jeśli opozycje nie nazywały się totalnymi, to tylko te, które totalnymi de facto były, potrafiły odebrać władzę partii rządzącej. I nic nie wskazuje na to, by w tej kadencji miało się to zmienić. Konrad Piasecki