Oto głównym tematem mediów jest doprowadzenie do debaty Donalda Tuska z Jarosławem Kaczyńskim. Premier napręża się i opowiada, że chce debatować, a Jarosław Kaczyński stawia warunki. Takie, że najpierw Tusk musi się rozliczyć z czterech lat rządzenia, potem musi zwinąć białą flagę i tak dalej... Poważni - wydawałoby się (ale to chyba złudzenie) - dziennikarze, z poważnymi minami o tym wszystkim międlą godzinami. Człowiek tego słucha i zastanawia się, czy oni (ci z telewizji) próbują z niego zrobić wałka z wyrachowania czy niechcący. Bo przecież debata nie jest celem, ale środkiem. Kampania wyborcza to czas refleksji i dyskusji o problemach państwa, o rozwiązaniach, o ludziach polityki, ich kompetencji i charakterach. Tymczasem niczego takiego nie słyszymy. Tylko wciąż gadanie - debata, debata, jakby to miało wszystko załatwić. I to marzenie, żeby dwóch celebrytów (politycznych) zasiadło naprzeciw siebie i się naparzało. Taki mamy naród, że nie chce dyskusji o państwie, tylko chce show? Czy takich dziennikarzy? Po drugie, nikt, zdaje się, nie dostrzega w tym wszystkim zwykłego pomieszania ról. Otóż z tymi debatami na świecie bywa różnie. Raz są, raz ich nie ma. Ale zawsze jest tak, że dąży do nich opozycja, a rządzący raczej nie. Bo po co? To opozycja ma przecież pokazać, że jest lepsza, że powinna wziąć władzę. U nas mamy coś odwrotnego - to premier mówi, że chce, a szef największej partii opozycyjnej mówi, że nie chce. Więc pół Polski prosi prezesa Jarosława, by zechciał łaskawie przemówić, podebatować. Tak jakby bez jego głosu wybory były nieważne. Więc może, jak nie czuje się na siłach, to go nie męczyć? Bo Kaczyński, proszony o debatowanie, obrasta w piórka. I wymyśla warunki. Powiedzmy sobie szczerze, są one z kosmosu, bo oznaczają, że Tusk - zanim zasiądzie obok prezesa PIS - powinien przyznać, że zniszczył Polskę, że ją sprzedał, i w zasadzie jego jedynym marzeniem jest złożenie hołdu Jarosławowi. Tak to wygląda. W normalnym państwie, gdyby ktoś tak podchodził do debaty, to zostałby wyśmiany i obdarowany adresami najbliższych psychiatrów. U nas takiego dżentelmena traktuje się poważnie. A narodowi się wmawia, że tak trzeba, że to jest norma. Odłóżmy na chwilę na bok nasze krajowe sprawy, spójrzmy na świat. Od lutego jednym z ważniejszych tematów w serwisach jest Libia i tocząca się w tym kraju wojna domowa. Przekaz w polskich mediach jest jednoznaczny - oto naród powstał i walczy przeciwko znienawidzonemu tyranowi. Jak powszechnie wiadomo - o wolność i demokrację. Pewnie jakąś część prawdy ten przekaz zawiera, ale jak dużą? Przypomnę, to powstanie narodu przeciwko tyranowi trwa od lutego, pół roku. Ktoś musi więc go bronić, a i za powstańcami cały naród raczej nie stoi, bo sprawa zakończyłaby się już dawno. Ale tej refleksji w relacjach nie widać. Są dobrzy , są źli, i koniec. Dopiero w jakichś bez mała specjalistycznych mediach można dowiedzieć się, że w Libii funkcjonuje de facto system plemienny. I że jedne plemiona są za powstańcami (których szefem jest - to ważna wskazówka - były minister sprawiedliwości Kadafiego), a inne - za dyktatorem. Że w tej wojnie ważniejszą rolę niż karabiny odgrywają dolary, bo sukcesy następują wtedy, kiedy emisariusze buntowników przekupią kolejnych plemiennych wodzów. A skąd mają pieniądze? Ano, ujawnił to francuski dziennik "Liberation" pisząc, że państwa zachodnie już podzieliły między siebie libijskie pola naftowe, że rząd powstańców rozdaje za pomoc koncesje naftowe. Sympatii do Kadafiego nie mam żadnej, ale też nie mam sympatii do prostego przekazu, w którym Kadafi pokazywany jest jako krwawa, znienawidzona bestia, a jego przeciwnicy - jako wyzwoliciele bez skazy. Innymi słowy - nie mam sympatii do mediów zupełnie współczesnych, które na pierwszy plan stawiają jatkę (prawdziwą lub werbalną), a najtrudniejsze sprawy objaśniają językiem moralizowania - że coś jest dobre, a coś złe, i koniec. Przepraszam, tak świat objaśniała moskiewska "Prawda". Od mediów oczekiwałbym analizy, a nie pokazywania palcem kogo mamy kochać, a kogo nienawidzić. Oczekiwałbym wyjaśnienia dlaczego jedni grają tak, a inni inaczej. Jakie mają interesy, jak chcą je realizować, i jakie są możliwe scenariusze rozwoju sytuacji. To wcale nie jest trudne. Polskie debatowanie o debatach to przecież najprostszy sposób, żeby kampanię sprowadzić do pojedynku Tusk-Kaczyński, czyli najwygodniejszej sytuacji dla dwóch głównych partii. Także dlatego, że i jedna i druga nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Ale spin-doktorzy PiS i PO zamulili media. Wojna z Kadafim, to także wojna o ropę, i o nową równowagę na Bliskim Wschodzie. To trzeba pokazywać, przedstawić całą złożoność sytuacji. I wtedy dopiero zastanawiać się nad rolą Polski, jej realną siłą, nad tym, jak definiować w takiej sytuacji nasze interesy. Wtedy się okaże, że pokrzykiwanie "biała flaga!" albo twitterowanie to za mało, że to nic nie rozwiązuje. A na takim poziomie na razie jesteśmy.