Czy Zachód będzie chciał umierać za Gdańsk?
We Francji upada rząd za rządem. W Niemczech nowy kanclerz rozczarowuje. W Polsce widać rozbawienie ich niepowodzeniami. Pokusa Schadenfreude jest duża. Czy jednak nie mamy powodów do niepokoju?

I bach! Upadł kolejny rząd we Francji. Nad Sekwaną premierzy zmieniają się jak na karuzeli. Obywatele mają kłopot z przypomnieniem sobie nazwisk. W ostatnim odcinku serialu niejaki i nijaki Sébastien Lecornu otrzymał od prezydenta Emmanuela Macrona misję stworzenia gabinetu.
Upadek
Zadanie okazało się niewykonalne. Mozolne negocjacje z partiami, gotowymi poprzeć pana Lecornu, trwały blisko miesiąc. Wydawało się, że cel jest blisko. Ledwo jednak w niedzielę ogłoszono skład nowego rządu, a już w poniedziałek Lecornu podał się do dymisji. Media zawyły: "kryzys ustrojowy!".
Prezydent naciska, żeby spróbował raz jeszcze. Nie zmienia to jednak ogólnej mizerii. Gdy Macron zdobył władzę, postawił sobie za cel pokonanie radykałów i uzdrowienie finansów. Jedno i drugie skończyło się klapą. Obecnie w Zgromadzeniu Narodowym mamy dwa wielkie bloki skrajnej prawicy oraz skrajnej lewicy.
A pomiędzy nimi faluje plankton, z którego kolejni kandydaci na premiera usiłują wycisnąć poparcie. Dla obserwatorów zagranicznych cyrk rządowy może wydawać się trochę śmieszny. Ostatecznie awantury w rządach koalicyjnych to chleb powszedni demokracji. We Francji to jednak uchodzi za dramat.
Po pierwsze, wśród samych Francuzów dominuje przekonanie obiegowe, że kulturowo nie są zdolni do budowania koalicji. A to działa jak samospełniająca się przepowiednia.
Po drugie, rządowe karuzele kojarzą się ze słabymi rządami IV Republiki, która upadła w 1958 roku. Na jej gruzach powstał obecny ustrój, który miał ratować Francję przed bezwładem władzy wykonawczej. Dokładnie takim, w jakim obecnie się znalazł Paryż.
Depresja
Z komentarzy publicznych i prywatnych rozmów wylewa się czarna wizja przyszłości. Na przestrzeni ostatnich dekad bywało niewesoło, ale nie aż tak fatalistycznie, jak teraz. Słowo "kryzys" wydaje się analitykom eufemizmem. W artykułach i książkach mamy zatem "upadek", "zmierzch"...
Jednym z powodów rządowego kryzysu jest ogromna dziura budżetowa. Jedni politycy wołają o opamiętanie i chcą oszczędzać. Inni politycy z kolei uważają, że lud cierpi, cięcia nie są konieczne i lepiej poszukać pieniędzy gdzie indziej, np. opodatkować bogaczy. Nie powinno się także podwyższać wieku emerytalnego.
I tak toczy się zaciekły spór, nad którym unosi się cień niepopularnego prezydenta. W ubiegłym miesiącu aż 77 proc. ankietowanych deklarowało, że nie popiera działań Macrona. Podobnie zresztą sytuacja wygląda po drugiej stronie Renu.
Niezadowolonych z działań nowego kanclerza Merza było aż 65 proc. ankietowanych. W trzech dużych krajach Zachodniej Europy - Niemczech, Francji i Wielkiej Brytanii - prowadzą partie określane jako populistyczne. My wiemy, że dopiero u władzy okazuje się, co to dokładnie oznacza - w tym dla Polski.
Ciekawe wydaje się zatem, że my, Polacy, na te ponure scenariusze raczej reagujemy zastrzykiem energii. W naszym kraju straszenie się katastrofami to zwykle zachęta do działania. Kryzys państw zachodniej Europy postrzegamy jako dziejową szansę. Od rozbiorów spadliśmy do drugiej czy trzeciej ligi. Jak niejeden rodak sądzi, teraz czas na wielki rewanż.
A sprawa polska?
A jednak polityczna depresja w Paryżu i Berlinie niesie również pewne niebezpieczeństwa. Obecne władze są dalekie od doskonałości. Jednak populiści niemieccy czy francuscy - inaczej niż na przykład Giorgia Meloni we Włoszech - mają inklinacje w stronę pacyfizmu.
Skłonni są układać się z Rosją. W tym sensie ich cząstkowe plany mogą komponować się z wielkimi planami prezydenta Putina na rozmontowanie Unii Europejskiej, której magnes od dekad wyciągał Ukrainę z rosyjskiej strefy wpływów. Prezydent Putin może snuć długofalowe plany, albowiem nie obawia się przegranej w wyborach. A skoro tak, to on raczej spogląda na mapy z perspektywy odegrania roli na tle historii Rosji. Nic dziwnego, że wspomina a to Piotra I Wielkiego, a to znów Katarzynę II.
Na tym tle awantury rządowe o pana Lecornu wydają się nie na miejscu. Trend jest jednak nieubłagany. Poczucie głębokiego kryzysu na Zachodzie Europy, polityczne czarnowidztwo w mediach społecznościowych, polaryzacja - ostatecznie generuje w społeczeństwach pragnienie zamykania się za własnymi opłotkami. I to opłotkami wysokimi.
"Niech inni zbawiają świat" - wydaje się myśleć większość obywateli Francji i Niemiec. Co to oznacza? Że być może następne rządy tych krajów nie tylko "nie będą chciały ginąć za Donbas" (jak to ujął niedawno pewien francuski geopolityk), ale także - znów - "nie będą chciały umierać za Gdańsk", ani za Wilno, Rygę i Tallinn.
Kurs na egoizm oraz izolacjonizm nie może przecież skutkować w polityce żadnego kraju skłonnością do solidarności czy chęcią zaryzykowania życia i zdrowia dla przedstawicieli obcych narodów. Warto, abyśmy o tym w Polsce pamiętali.
Jarosław Kuisz
















